JAROSŁAW CISZEK

Rent

Reżyseria: Jakub Wocial, Santiago Bello     Teatr: Krakowski Teatr Variété
Data publikacji: poniedziałek, 24.03.2025

Ocena:   7/10

Rent

To będzie recenzja spektaklu "Rent" w Krakowskim Teatrze VARIETE, ale o samym spektaklu będzie dopiero w kolejnym akapicie. Bo oglądając go w tak specyficznym momencie, nie można zacząć inaczej, niż słowami MUREM ZA VARIETE. Nie dlatego, bym był jakimś szczególnym fanem sceny przy Grzegórzeckiej - oglądałem tu dość dawno "Chicago" (zupełnie mi nie przypadło do gustu, choć wiem, że ma wielu fanów - moim zdaniem nie umywa się do wersji filmowej i zabrakło tej magii), teraz "Rent", w maju idę na "Six". Zawsze powtarzałem, że trzeba słabo znać realia, by w mieście liczącym 800 tys. mieszkańców i odwiedzanym rocznie przez 5 milionów turystów stworzyć teatr muzyczny tej wielkości (mam na myśli zarówno scenę, jak i widownię). Ale jest to jedyna scena musicalowa w województwie, mająca rzeszę fanów i licznie zapełnianą widownię oraz od 10 lat prowadząca konsekwentną politykę repertuarową i stawiająca na rozwój w tym gatunku. Potraktowanie w ten sposób jej dyrektora i założyciela jest - delikatnie mówiąc - nietaktem, ale to, co chce zrobić dyrektor Teatru Bagatela powinno zostać nazwane wprost - chamstwo i intryganctwo. Samo połączenie dwóch instytucji w jeden organizm (jedna księgowość, sekretariat, pracownie plastyczne) może byłoby ekonomicznie uzasadnione, ale nie załatwia się tego w taki sposób i w takich okolicznościach. Zwłaszcza, że w tle jest wizja remontu Bagateli, która zapewne kosztem pozycji musicalowych (droższych) przeniosłaby na tę scenę swój repertuar. Takie działanie, z pominięciem drugiej instytucji (nikt VARIETE do rozmów i konsultacji nie zaprosił), powinno się spotkać z ostrą reakcją przede wszystkim środowiska, a dyrektor Wyrobiec powinien być w nim spalony. Okażcie solidarność tej scenie, jeśli chcecie, by teatr muzyczny w Krakowie miał szansę przetrwać nie tylko atak polityczny i krucjatę słabo zorientowanego w temacie radnego, ale także wrogie przejęcie i środowiskową zdradę, bo chyba tylko tak można to określić.

Do rzeczy, czyli do spektaklu... "Rent" w reżyserii Jakuba Wociala i Santiago Bello to (cytując stronę internetową) "rewolucyjny musical Jonathana Larsona, opowiadający historię grupy młodych, ekscentrycznych ludzi, którzy na przełomie lat 80. i 90. walczą o swoje marzenia i uznanie w samym sercu nowojorskiego East Village, mierząc się na co dzień z biedą, wykluczeniem, narkomanią i epidemią AIDS. Spektakl jest hołdem dla współczesnej bohemy, która stawia kreatywność, indywidualność i niezależność ponad materialnymi korzyściami i dla której miłość jest najważniejszą miarą życia". Właśnie ze względu na Larsona, którego "Tik... tik... bum" tak mi się podobało, chciałem zobaczyć tę rockoperę, nawiązującą do starszej o 100 lat "Cyganerii" Giacomo Pucciniego. Jednak to właśnie libretto podobało mi się chyba najmniej. Bo oto zostajemy wrzuceni w grupę ludzi, którzy mają swoje byłe i obecne relacje i którzy jak w kalejdoskopie przemierzają scenę. Poza główną dwójką przyjaciół, ciężko w pierwszej chwili się z kimś utożsamić i połapać w zależnościach. Zrozumienie przychodzi z czasem, ale nie pozwala już za bardzo związać się z naszymi bohaterami. Przywołam słowa Jakuba, z którym oglądałem spektakl - człowieka, z którego zdaniem się liczę i musicalowego eksperta, a zarazem studenta aktorstwa: "Nie czułem stawki". I chyba faktycznie na tym poziomie miałem problem, by się w tę historię zaangażować. A przecież wypełniona miłością i przyjaźnią opowieść o niespełnionych artystach aż się prosi, by stać się jej częścią.

Oczywistym jest, że cała krakowska obsada znakomicie śpiewa i tańczy robiąc na scenie prawdziwe show. Jak to w musicalach mamy role dublowane – podam i ocenię swoją obsadę. W roli Rogera widziałem Janka Traczyka. Uwielbiam jego wokal, choć postać wydała mi się dość płaska, zupełnie jakbym kolejny raz oglądał tę samą historię w jego wykonaniu. Ale ten zarzut dotyczy nie tyle jego gry (wyciągał bowiem co mógł z materiału, jakim go obdarzono), a raczej wątku, który wypadał blado na tle ciekawszych historii koleżanek i kolegów. Ciężko mi też uwierzyć w niego jako buntownika, a jego związek z Martą Zalewską w roli Mimi był zupełnie nieangażujący (a happy end tej historii woła swoją naiwnością o pomstę…). Bardzo podobali mi się Wojciech Bochra jako Mark, a także Kamil Olczyk oraz Krystian Embradora jako Tom i Angel. Świetne były Natalia Kujawa i Sabina Karwala ("krowi" performens tej pierwszej to poziom absurdu, jaki lubię w teatrze od czasu do czasu), a dziewczyny ewidentnie kipiały emocjami i chemią wobec siebie i reszty ekipy. Dobre występy zaliczyli też pozostali aktorzy: Michał Domagała, Łukasz Kamiński, Dominik Rybiałek, Sandra Naum, Klaudia Kulejewska i Anna Maria Wicka.

Spektakl wypełnia świetna muzyka i kilka piosenek naprawdę we mnie mocno zapadło. Z drugiej strony miałem wrażenie tekstowych chropowatości, jakichś nie najlepiej brzmiących fraz, co sugeruje mi problemy z tłumaczeniem (odpowiadał za nie Andrzej Ozga), ale równie dobrze może być to zabieg celowy nawiązujący do oryginału. Świetne wrażenie robiła choreografia współreżyserującego spektakl Santiago Bello i niektóre reżyserskie pomysły, np. urocze sceny z telefonami. Dość duża inscenizacyjna umowność wprowadzona przez reżyserów, choć wyglądała dobrze, dodatkowo utrudniała czasami połapanie się w rzeczywistym sensie akcji. Symboliczna scenografia dopełniona koncertowym światłem z orkiestrą grającą nad aktorami sprawdzała się za to znakomicie. Kolejny raz mam problem z techniczną stroną widowiska i wprowadzeniem kamery przekazującej obraz na żywo. Puszczane na boczne ściany filmy ze względu na ich umiejscowienie nie raziły tak bardzo, ale gdy pokazywały zbliżenie mówiącego czy śpiewającego bohatera, widzieliśmy wynikające z sekundowego opóźnienia niezgrywanie się ruchu ust z dźwiękiem. Potwornie to irytujące… A wystarczyło pokazywać nieco szersze kadry lub detale poza mówiącym, by przy tej jakości nadawania zupełnie nie było tego widać (samo rejestrowanie nagrań przez Marka wynikało wprost z treści).

Musical Larsona to klasyk teatru muzycznego choć taki, od którego chyba lepiej nie zaczynać swojej przygody z tym nurtem. Krakowska inscenizacja to kawał solidnego, energetycznego show i uniwersalna historia, w którą może nie tak łatwo od razu się wgryźć, ale potem dająca dużo satysfakcji. I przypominająca, że miłość, przyjaźń i sztuka to wartości dużo ważniejsze od pieniędzy.

Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10


Recenzja wideo:


Galeria: