Opera za trzy grosze
Reżyseria: Ersan Mondtag Teatr: Narodowy Teatr Stary im. H. Modrzejewskiej w Krakowie
Data publikacji: piątek, 24.03.2023
Ocena: 4/10
A więc recenzja "Opery za trzy gorsze" w reżyserii Ersana Mondtaga z Narodowego Teatru Starego im. Heleny Modrzejewskiej - to kolejne co mam Wam do zaoferowania jako Kulturalny Konferansjer. I to chyba najtrudniejsza z dotychczas powstałych recenzji. Czasem dobrze, gdy po spektaklu niewiele ma się do powiedzenia. Jeśli nie jest łatwo zabrać głos, jeśli spektakl w nas pracuje, jeśli wymyka się łatwym klasyfikacjom na "hit lub kit" (do tej pory mam tak na przykład z "Łaskawymi" w Teatrze Śląskim, które finalnie jednak z "Operą…" wygrywają). Im dłużej jednak noszę w sobie krakowski spektakl, tym wiem o nim mniej. I tym bardziej przeciekają mi przez palce znaczenia, a pozostają li tylko obrazy i warstwa plastyczna.
Zacznijmy więc od niej. Estetyka spektaklu bardzo przypadła mi do gustu. Ekspresjonistyczna, a sięgając po określenia bliższe przeciętnemu widzowi gotycka, kreskówkowa, niepoważna, ale bardzo w tym konsekwentna (przynajmniej w większości). I przez to atrakcyjna. Czarno-białą warstwę plastyczną, okraszoną niekiedy krwistą czerwienią (zabieg nieco nadużywany, a miałby szansę wybrzmieć silniej) ogląda się naprawdę dobrze i daje ona poczucie surrealizmu. Do diagnozy świata Brechta, według którego świat hańbi się za pieniądze, ludzie stali się z gruntu źli i nie ma tu ani odrobiny dobra, reżyser ze scenografem zdają się dodawać: "nie ma ani odrobiny prawdy". To jednak staje się pułapką znaczeniową. Bo reżyser aż nazbyt nachalną osią spektaklu uczynił wojnę na Ukrainie i rosyjskie bestialstwo. Choć z tekstu wciąż wynika, że jesteśmy w kapitalistycznym Londynie początków XX wieku i choć pobielone zło jawi się kreskówkowo, co umniejsza jego znaczeniu. Wspomniałem o nachalności - nie lubię, kiedy spektakl nie mając zaufania do inteligencji widza, zdaje się bić nas pałką tematu po głowie. A tak dzieje się tym razem. Mam wrażenie, że nikogo z widzów o okrucieństwie wojny przekonywać nie trzeba, a reżyser mimo wszystko na to się decyduje. Mamy więc ozdobione "Z" niczym swastyką czerwone sztandary i martyrologię ukraińskiego narodu, którą uosabiają dwa zupełnie nagie ciała. To Kinga Verena Jeż (Veren De Heddge) i Piotr Mateusz Wach. I znowu coś, co mogłoby być siłą, okazuje się pułapką już na etapie czysto formalnym. Na samym dole plakatowej i programowej obsady określono ich jako "performerów", co nakazuje brać w nawias dziejące się wokół nich działanie, ale też jak sądzę po prostu umniejsza ich roli (która mogła być zresztą ciekawiej przygotowana i rozbudowana choreograficznie, zwłaszcza gdy patrzę na opis dokonań pana Wacha). Ciekawe to postaci tak swoją drogą - ona sama określa się mianem zafascynowanej burleską performerki, której ciało - rozebrane lub rozbierane jest narzędziem pracy i opowiadania historii. On to "performer, artysta tańca i teatru ciała" oraz choreograf, absolwent kilku aktorsko-tanecznych uczelni i kursów. Czy epatowanie ich nagością było niezbędne, by przekazać dość oczywiste znaczenie o okrucieństwie wojny? Po mocnej scenie zabójstwa polano ich sztuczną krwią i wymalowano na nagich ciałach litery Z. Ich ciała nie mają białego makijażu. Więc jedyną prawdą jest śmierć i cierpienie ofiar? Nagą prawdą? Mocna scena zabójstwa, wobec kreskówkowej estetyki (i polewania krwią z butelki), choć wybija nas na chwilę z kolein, szybko wtłacza w nie ponownie. I nie prowadzi w rejony, które by tej scenicznej nagości broniły. Ale zostańmy jeszcze przy tym ich braku makijażu, bo oto w tym dziwnie pociągającym wizualnie świecie nie ma go jeszcze jedna osoba - to postać nadzorującej prostytutki Jenny, grana przez Dorotę Segdę. I w tym zabiegu nie widzę już żadnej konsekwencji - czemu to ona jest "prawdziwa"? Nie zdradza tego ani tekst, ani reżyserska inwencja. Możliwe, że jestem za głupi, żeby to odkryć, ale na szczęście biedziło się nad tym jeszcze kilku recenzentów znacznie mądrzejszych ode mnie. I jeszcze słówko o Segdzie w kontekście obsceny i wulgarności - nad jej głową mamy… uskrzydlonego penisa. Nie - to nie jest coś, co ma go przypominać, sugerować. To po prostu biały penis z jądrami, z którego wytryska biała plama rozlewająca się na twarzy bohaterki. Mówiłem w recenzji "Sztukmistrza z miasta Lublina", że nie jestem pruderyjny ale nagość, erotyka i wulgarność na scenie musi być po coś. Nie widzę tu żadnego powodu, poza potrzebą szokowania. Nie mniej aktorsko Dorota Segda stanęła na wysokości zadania, podobnie jak w zasadzie cała reszta obsady. Podobał mi się Krzysztof Zawadzki jako Jonatan Peachum i Beata Ewa Paluch jako jego żona, a także Przemysław Przestrzelski jako Mackie (choć jego rola po premierze była mocno krytykowana). Zdecydowanie bardziej podobali mi się jednak oni w scenach mówionych, niż śpiewanych - partiom wokalnym zabrakło lekkości, czasem umykały też słowa, wychodziły chropowatości dość archaicznego przekładu, ale też zwykłe niedostatki wokalne. Oczywiście były wyjątki i za te brawa. Znakomicie spisywał się ukryty w kulisach zespół muzyczny.
Zawsze bardzo cenię wyjścia aktorów do widowni, a mamy ich tu sporo (takich bez interakcji - to ważne dla tych, którzy się ich obawiają). To dobra droga reżyserska. W ogóle reżysersko spektakl jest prowadzony sprawnie, zawodzą ogólne pomysły i uwspółcześniające koncepcje, które nie przybliżają nam tekstu, a jedynie wpisują go jednoznacznie w klucz wojennych znaczeń.
"Najpierw żarcie, potem moralność" - to jeden z cytatów ze spektaklu. Posiłek, który nam zaserwowano był obfity (3 godziny 40 minut z dwiema przerwami), przyprawiony przeróżnymi substancjami, ale nie pożywiał. Może przez takie "posiłki" krucho jest z moralnością? Z całego tekstu pozostaje jeszcze esencja Brechta, wciąż aktualna: "Bo czym jest włamanie do banku wobec założenia banku? Czym jest zamordowanie człowieka wobec wynajęcia człowieka?". Zło nie tylko zostało uniewinnione, ale i hojnie nagrodzone, a na szafot trafiła brytyjska królowa, co wzbudziło śmiech wszystkich kreatur-bohaterów niczym w "Trans-Atlantyku" Gombrowicza. Jednak tam ma on funkcję katartyczną, oczyszczającą, niejako zastępując zbrodnię. Tu okrutny śmiech jest z triumfu zbrodni. A może i z widzów, w tym mnie, którzy w konglomeracie znaczeń starają się szukać głębszych sensów?
Chyba można sobie darować, chyba, że pojawią się promocyjne bilety po trzy grosze.
Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: TAK