JAROSŁAW CISZEK

Pewnego długiego dnia

Reżyseria: Luk Perceval     Teatr: Narodowy Teatr Stary im. H. Modrzejewskiej w Krakowie
Data publikacji: wtorek, 11.03.2025

Ocena:   8/10

Pewnego długiego dnia

Są takie spektakle, po których recenzja pisze się niemal sama (niezależnie - entuzjastyczna czy krytyczna) i takie, po których długo się zbieram, by coś napisać. Spektakl "Pewnego długiego dnia" powstały na podstawie sztuki Eugene’a O’Neilla w reżyserii Luka Percevala z Narodowego Teatru Starego im. H. Modrzejewskiej w Krakowie należy do tej drugiej grupy. Oglądałem go w sobotę i w jakiejś mierze boli mnie on do tej pory.

To nie krytyka - teatr czasem powinien i musi boleć, jeśli ma dotykać spraw ważnych, intymnych, trudnych. Tak jest i tym razem. Zrzucone zostaje na nas doświadczenie trudnych relacji rodzinnych bohaterów - uzależnienia, śmierci, choroby, nieprzepracowanych traum i kłopotów, latami powtarzanych kłamstw i życia w schemacie powtarzanych błędów. "Pewnego długiego, letniego dnia rodzina Tyronów musi skonfrontować się z trudną prawdą, skrywaną od lat. Jak w greckiej tragedii, w ciągu kilkunastu godzin bohaterowie zmierzą się z własną przeszłością, kłamstwami na swój temat i poczuciem winy. Czy prawda o sobie ich wyzwoli?" - czytamy w opisie spektaklu. I z każdą jego minutą utwierdzamy się, że nie ma na to szans, że wszystko poszło zbyt daleko, jest zbyt toksyczne. Że bohaterowie upili się i naćpali nie tyle używkami, ale własną wersją siebie i swoich relacji. I za nic nie odpuszczą. A jednocześnie nie opuszczą siebie, są uwięzieni w tej poszarpanej relacji.

Spektakl zdobył mnóstwo nagród i uznanie zarówno krytyków, jak i publiczności. Mnie też się podobał, chociaż jest to podobanie się z cyklu tych masochistycznych. Na pewno nie jest to spektakl dla każdego. Właśnie dlatego, że boli, że okłada nas brutalnie po twarzy. Tu nie ma taryfy ulgowej, czułości wobec swoich bohaterów. Jest zimna precyzja, którą podkreśla ascetyczna przestrzeń z chirurgicznie białym światłem, odbijającym się od wielkiego, białego ekranu. I mgiełka dymu spowijająca tę duszną, nienaturalną przestrzeń, w której jedynym rekwizytem i znakiem tego, że mamy do czynienia z ludzkim mieszkaniem, a nie prosektorium, jest wysłużony (trochę jak ta rodzina) fotel kupiony na jakimś pchlim targu (co koresponduje z kolei z chorobliwą oszczędnością głównego bohatera). Zupełnie jakby chciano nam umożliwić oglądanie bohaterów bez żadnej zasłony, podanych wprost, bez litości, bez obróbki, bez możliwości uciekania się w jakieś szczegóły i chowania za zasłonami, meblami czy rekwizytami.

Największą siłą spektaklu jest znakomite, poruszające aktorstwo, bez którego ta i tak trudna koncepcja byłaby zupełnie nieznośna. Pierwsze skrzypce grają aktorzy starszego pokolenia: Roman Gancarczyk i Małgorzata Zawadzka. Najpierw nienaturalnie teatralni, udający przed nami i sobą. Następnie w rozjeździe - on uciekający w alkohol, kipiący emocjami (wiele pada ze sceny wulgaryzmów), ona z kolei odjechana, jakby w grę wchodziły potężne środki psychotropowe. Dzielnie sekunduje im Łukasz Stawarczyk, grający starszego z synów . Niestety już aktorstwo drugiego z nich, czyli  Mikołaja Kubackiego, podobało mi się mniej i było nazbyt jednakie, monotonne, choć ciężko mieć tu jakieś poważniejsze zarzuty, a wobec siły aktorstwa Gancarczyka i Zawadzkiej nawet najzdolniejsi wypadaliby blado.

Jest jeszcze Paulina Kondrak, która poza epizodyczną rolą służącej komentuje sceniczną akcję wygłaszając didaskalia. A może nie komentuje? Może kreuje? Może dopowiada sobie działanie do słyszanych głosów (wszak służba powinna być wprawiona w podsłuchiwaniu)? Piszę tak dlatego, że aktorzy na scenie robią niemal zawsze coś zupełnie przeciwnego niż słowa wypowiadane przez stojącą pod sceną aktorkę. Z drugiej strony jej zapowiedzi sprawiają, że nie potrzebne są rekwizyty, że resztę sobie dopowiadamy. I ten pomysł bardzo mi się podobał. Ciekawym zabiegiem jest także jej (niestety zbyt rzadka) jej gra na pianinie oraz wypełnionych wodą kieliszkach. Tutaj z kolei szkoda, że stoi w ten sposób, że zasłania je i chyba nie wszyscy zdają sobie sprawę, skąd wydobywają się te dźwięki tym bardziej, że muzyki i dźwiękowych efektów jest w spektaklu sporo. A grające kieliszki znakomicie korespondują z tym, co widzimy na scenie.

Mamy więc znakomite aktorstwo i traumatyczną, ale też traumatyzującą nas historię. Prawie 3 godziny w teatralnym fotelu, które zostawiają ślad i chwytają za trzewia. Nie oczekujcie, że będzie łatwo, ale jeśli komuś marzy się takie przeżycie, jeśli lubicie dobre aktorstwo z pogranicza naturalizmu i skrajnego nadekspresjonizmu, to będziecie zachwyceni. A przynajmniej Wam się spodoba. Przy czym - i chyba to największe rozczarowanie, ta jednodniowa historia nie wprowadza oczyszczenia. Choć zachęta do ucieczki (określam to łagodnie), jaką kieruje starszy do młodszego z braci, zwiastuje jakąś zmianę, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że po tym jednym długim dniu przyjdzie następny, następny i jeszcze następny równie ciężki i traumatyczny. Że sprężyna ich świata dalej będzie tak nakręcana. I może właśnie to tak boli w tym spektaklu i po nim.

Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: TAK


Recenzja wideo:


Galeria: