Botticelli
Reżyseria: Paweł Świątek Teatr: Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie
Data publikacji: sobota, 22.04.2023
Ocena: 7/10
A więc dziś po chwili milczenia (kiedy spełniałem się w tworzeniu, a nie w ocenianiu teatru) zapraszam do zapoznania się z recenzją spektaklu "Botticelli" w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie w reżyserii Pawła Świątka. Na spektakl jechałem pełen obaw i będąc jeśli nie uprzedzonym, to przynajmniej słabo nastawiony. Czegóż się spodziewałem? Teatru, w którym sednem dzieła nie jest artyzm, lecz prowokacja. Nie do myślenia - prowokacja po prostu. Tematyka religijna i homoseksualna - ich pomieszanie często bywało w działaniach artystycznych wtłaczaniem mądrości do głowy, jeśli nie wręcz biciem nas po głowie przyjętą tezą. Otrzymałem jednak coś zupełnie innego - kameralne dzieło niepozbawione zniuansowania, zajmujące głos w dyskusji, ale i do dyskusji prowokujące, odważne, ale nie przez tanią prowokację. W dodatku mądre, dobrze zagrane i zrobione.
Grana w kameralnej przestrzeni Małopolskiego Ogrodu Sztuki* historia opowiada wymyślony epizod z życia tytułowego malarza, tworzącego swoje największe dzieło czyli "Narodziny Wenus". Choć nie widzimy ustawionego tyłem do nas obrazu wokół niego koncentruje się akcja. Portretując na nim żonę swojego mecenasa nawiązuje z nią romans, jednocześnie zakochując się w młodym Leonardzie da Vinci, terminującym w jego pracowni. Spektakl to historia alternatywna luźno nawiązująca do prawdziwej, osadzająca rzeczywiste postaci w nierzeczywistych kontekstach. Ciekawym zabiegiem jest ponadczasowość podkreślona nie tylko w rekwizytach, ale i w tekście, bo wszak znajdujemy się we Florencji u progu renesansu, ale zupełnie nie przeszkadza to bohaterom posługiwać się samochodami i smartfonami. Epidemia w mieście wywołuje różne reakcje - ucieczkę w hedonizm, w miłość, w boski porządek. Religia miesza się z polityką, sex staje się narzędziem osiągania celu i sposobem toczenia rozgrywek, a ludzkie szczęście staje się zakładnikiem wielkich. Bo nie można żyć, jak się chce. Nihil novi sub sole... Dostaje się w tym spektaklu Kościołowi, ale to krytyka nie przekraczająca granic (darował bym sobie tylko nieco obsceniczną zmianę formuły znaku krzyża). Mamy też całkiem sporo nagości. I choć bez części z niej spektakl poradziłby sobie równie dobrze znów nie przekraczamy granic, nie ma epatowania wulgaryzmem i prostactwa (spektakl rekomendowany jest dla osób pełnoletnich). Czy ktoś może się poczuć urażony na tle obyczajowym lub religijnym? Oczywiście! Ludzie mają granice wrażliwości w różnych miejscach, ale reżyser zdaje się jednak je szanować. A teatr nie jest od tego, żeby zawsze być łatwym i żeby się z nim zgadzać.
O aktorach słów kilka, co stanowczo na to zasłużyli. Grający rolę tytułową Mateusz Janicki przyciąga uwagę i sprawnie żongluje emocjami. Najbardziej podobał mi się w zderzeniach z Lorenzem, zwłaszcza podczas meczu squasha. Ta subtelna i maskowana niepewność, tak odmienna od postawy drugiego z bohaterów robiła wspaniałe wrażenie. W ogóle momenty, gdy miast pysznego artysty widzimy człowieka to aktorsko najsilniejsze sceny pana Janickiego. Lorenzo Medyceusz Marcina Sianko wypadł wspaniale dominując nad Sandrem, ale może nawet jeszcze lepiej w niedopowiedzeniach przy powitaniach i pożegnaniach z nim, kiedy jakby zastanawiał się na ile może sobie pozwolić na cielesną bliskość. Erotyczne napięcie w tak niewinnych gestach, ledwo zasygnalizowane, a przecież widoczne, to naprawdę wysoka aktorska liga! Doceniam też Klarysę Karoliny Kazoń i jej monolog Wenus oraz mocno przegiętego Poggio w wykonaniu Adama Wietrzyńskiego. Rolę księdza Savonaroli grają wymiennie dwaj aktorzy. Ja trafiłem na Rafała Dziwisza i sprawdził się świetnie. Demoniczność podszyta interesami, jednocześnie nie karykaturalna.
Najsłabszym ogniwem spektaklu jest moim zdaniem Rafał Szumera jako Leonardo. Zacznijmy od tego, że jego postać jest napisana tak, że w zasadzie niewiele ma do zagrania. Nie przechodzi żadnej drogi, jest płaska, a jej postępowanie w końcówce spektaklu, o której za chwilę, wydaje się nielogiczne i nie pasujące. Nie ma w tej postaci dylematów dotyczących miłości, związku czy sztuki. Jedyna szansa na zabłyśnięcie, to krótki monolog skierowany do Boga, w którym niestety aktor był zupełnie niewiarygodny. Wciąż też zastanawiam się, czy scena jego powrotu na koniec była potrzebna, czy nie lepiej by spektakl skończył się przejmującym monologiem Botticellego (obok wspaniale zainscenizowanego i zrealizowanego scenograficznie stosu próżności), rozszerzonym o opis tego spotkania, bo niestety miast pogłębić przeżycie wybiło mnie to z akcji. W zasadzie nie potrzebowałem też wstępu do spektaklu z krótkim monologiem Sandro skierowanym bezpośrednio do widzów (choć dzięki niemu mieliśmy pewną klamrę metateatralną z finałowym ujęciem z nożem i pocałunkiem, skądinąd bardzo dobrym). Choć nie mam zastrzeżeń aktorskich do Marty Konarskiej jako matki jej wątek, zwłaszcza w pierwszych wejściach, wnosił raczej niewiele. Tylko scena rozmowy z synem wydała mi się być uzasadniona (a do tego ciekawie zainscenizowana). Siedząc w pierwszym rzędzie miałem też problem z... dymem. Wypełniona nim scena robiła wspaniałe wrażenie, ale była to nieco dusząca przyjemność. Odrobinę mniej, panowie technicy?
Warto docenić współczesne kostiumy z elementami z epoki (przede wszystkim kryzami) oraz scenografię. Mamy dominujący ekran (w pewnym momencie teatralnie niszczony) oraz muszle jakby wyjęte z obrazu Botticellego (i worki, których rola i symbolika nie była dla mnie jasna - jeśli nawiązanie do wieszania, to po co, skoro w mieście wg tekstu się nie wiesza a pali?). Mamy też ciekawe i pasujące projekcje z reprodukcjami obrazów. Czym byłby bez nich spektakl bądź co bądź o sztuce, która okazuje się ostateczną ofiarą złożoną tłumowi żądnemu krwi?
Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: Tak. Ale dla myślących, odważnych, otwartych...