Lepper. Będziemy wisieć albo siedzieć
Reżyseria: Marcin Liber Teatr: Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie
Data publikacji: sobota, 17.02.2024
Ocena: 5/10
Impresja, happening, performance, mozaika, kolaż - te słowa przychodzą mi do głowy po obejrzeniu spektaklu "Lepper. Będziemy wisieć albo siedzieć" w reżyserii Marcina Libera w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie (scena w MOS).
Andrzej Lepper to dla młodych polityczna prehistoria, ale ja doskonale pamiętam ruch Samoobrony. Pamiętam wysypywanie zboża na tory i to, jak Andrzej Lepper z prostaka w gumofilcach przeistoczył się w polityka w garniturze ze sztuczną opalenizną (duet Mazurek i Zalewski określali go we "Wprost" jako "najsłynniejszego polskiego mulata") i wystudiowanymi gestami ze szkoły Piotra Tymochowicza. Pamiętam wiele zdań, które padły z ust Leppera i innych posłów posłanek Samoobrony i wiele dość nietypowych twarzy tej partii (państwo Łyżwińscy, Danuta Hojarska, Renata Beger). Pamiętam taśmy tej ostatniej i seksaferę, która Samoobroną zachwiała, a wreszcie samobójstwo tytułowego bohatera spektaklu. A jednak w tym, co zaserwowali nam Jarosław Murawski (autor tekstu) i Marcin Liber odnaleźć się nie umiałem.
A przecież temat jest aktualny - ledwie tydzień temu zastanawiałem się, czy dojadę na umówione w Krakowie spotkanie przez rolnicze protesty. Za sprawą skazania Kamińskiego i Wąsika powrócił też temat afery gruntowej, która była ostatnim gwoździem do trumny ludowego ruchu wyniesionego na salony i obiecującego, że Wersal się skończył. Aktualne (by nie powiedzieć modne) są teraz rozważania o cierpieniach chłopstwa na przestrzeni wieków, o opozycji pan-chłop, o naszych wreszcie chłopskich korzeniach. Aktualne wreszcie jest wciąż zohydzanie i obrzydzanie polityki przez tych, którzy ją uprawiają oraz upadek i brutalizacja języka debaty publicznej, a także instrumentalne wykorzystywanie religii i patriotyzmu w imię własnych interesów.
A jednak - choć mamy w spektaklu sceny, które o tym mówią dobitnie i frazy godne refleksji (kto ma prawo mówić o chłopstwie, mitologizacja wsi, czy powinno się pojawić jakieś narodowe przepraszanie za pańszczyznę, molestowanie seksualne) - całość rozsypuje się niczym zasypujące mapę Polski zboże w początkowej scenie spektaklu. Z kolażu znajomo brzmiących tekstów rozpisanych na 8 równorzędnych aktorów wynika ostatecznie niewiele (obok cytatów z polityków Samoobrony wiele tu zdań z popkultury, literatury, piosenek wrzuconych w tekst tak, jakby bohaterowie chcieli - nie zawsze udanie - udowodnić, że mają jakąś elementarną wiedzę). Nie dowiadujemy się ani o korzeniach buntu, ani na czym polegał fenomen Samoobrony (ponad 10% głosów w wyborach w 2001 roku i ponad 11% 4 lata później) i jej lidera, ani co dziś zostało z chłopskiego ruchu i jego protestów. Władza deprawuje i szczytne hasła po dojściu do koryta (ta wisząca nad sceną świnia...) obracają się wniwecz, ludzie u władzy dbają tylko o siebie, a nasz kraj nie ma szczęścia do rządzących (a w sumie do obywateli też niezbyt) - to dość banalne prawdy, które słyszeliśmy już wielokrotnie. Brak narracji i kolażowa forma przeplatana piosenkami wykonywanymi przez aktorów i zespół Nagrobki nie pomaga. Bywa tu dowcipnie (naprawdę można się pośmiać w kilku momentach, choć nie jest to humor najwyższych lotów), bywa refleksyjnie (bardzo chwilowo, o czym już pisałem), bywa brutalnie (chyba jednak trochę nazbyt dużo wulgaryzmów), bywa, że dźgane są granice wrażliwości religijno-patriotycznej. I wszystko to dobrze, tylko - to moje osobiste zdanie i każdy może mieć inne - nie wyszedłem z teatru ani mądrzejszy, ani skłonny do poważniejszej refleksji, ani bardziej wrażliwy. A tego od teatru oczekuję - by coś we mnie i moim myśleniu zmieniał.
To, co zasługuje na pochwałę to ciekawa, pasująca do konwencji scenografia w barwach samoobronowych krawatów i kostiumy, które zaprojektował Mirek Kaczmarek. Nawet jeśli nie podoba mi się tekst i forma to zespół Teatru Słowackiego nie zawodzi. Zgrany kolektyw na scenie wielokrotnie łamie czwartą ścianę oraz dwoi się i troi wcielając się kolejno w różnorakie postacie i przerzucając się to urywanymi kawalątkami tekstów, to nieco dłuższymi monologami. Do tego układy choreograficzne, piosenki, udawanie zwierząt, marsze z widłami, picie alkoholu, nabijanie na pal, jeżdżenie na mównicach z kółkami - pomysłów karnie realizowanych przez działający jak jeden organizm zespół tu wiele. Wszyscy aktorzy są znakomici, ale szczególne wrażenie w przejmującej - trzeba to przyznać - scenie osądu po seksaferze robi Magdalena Osińska. W tym "stadzie Lepperów" na docenienie zasługują też Marcin Kalisz i Wojciech Dolatowski, którego niesamowicie wręcz plastyczna twarz wyrażała wszystko (a chyba nie wyróżniłem go przy recenzji "1989", gdzie wcielał się m.in. w rolę Alfreda Miodowicza).
"Wielki, bo w błazeńskiej szacie; wielki, bo wam z oczu zszedł, błaznów coraz więcej macie, nieomal błazeńskie wiece" - słowa Stańczyka z "Wesela" pojawiają się na początku spektaklu, błazeńskie czapki (w biało-czerwone pasy, a jakże) przywdziewają też bohaterowie spektaklu. A jednak za tą fasadą nie dostrzegam mądrości i jakiejś większej głębi. Trochę szkoda, bo to zmarnowany potencjał na świeżą i przedstawioną z innej perspektywy opowieść nie tylko o wtedy, ale też o naszym dziś.
Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: Tak