JAROSŁAW CISZEK

Polish Horror Story

Reżyseria: Marcin Liber     Teatr: Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie
Data publikacji: sobota, 04.10.2025

Ocena:   8/10

Polish Horror Story

Potrzeba analizy polskich demonów zdaje się sama być odwiecznym demonem, kładącym się przez kolejne stulecia cieniem nad narodową sztuką i jej kolejnymi demaskatorskimi odsłonami. A jednak każde pokolenie ma tu coś do dodania i nawet, jeśli diagnoza bywa wtórna i mało oryginalna, nawet jeśli gra zgranymi kartami to warto usiąść do tej rozgrywki, do której zaprosili nas Jarosław Murawski (tekst) i Marcin Liber (reżyser) w spektaklu "Polish horror story" w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.

Nie spodziewałem się, że ten spektakl aż tak mi się spodoba, uwzględniając poprzednie spotkanie z Liberem na tej samej scenie (nie dołączyłem do zachwyconych "Lepperem..." krytyków) oraz to, że horrorowa estetyka nie należy do moich ulubionych. Jak wnioskuję zupełnie inaczej, niż autorzy, patrzę na Polskę i - przede wszystkim - na religię, a jednak można się tu i dobrze bawić, i zadumać, i nawet wzruszyć, a przede wszystkim można zachwycić się inscenizacyjnymi i realizacyjnymi pomysłami, ogromem wyobraźni, kunsztem muzyczno-wokalnym i aktorskim.

Fabuła jest intensywna, ale ramy opowieści to tylko pretekst do słodko-gorzkich refleksji i gagów. Mamy więc dwóch polskich łowców duchów odwiedzających stare cmentarze w poszukiwaniu upiorów i kontentu do swoich internetowych programów, którzy zostają wprzęgnięci w cyniczną maszynę współczesnych mediów (świetny wątek upadku dzisiejszego dziennikarstwa). Mamy zjawy skrzywdzonej, przebitej kołkiem dziewczyny oraz górala kolaborującego z nazistami, a także Muzę z celebryckim skandalem w tle. Jest wreszcie Gustav, reżyser, którego spektakle nie są w stanie zaspokoić oczekiwań matki i którego teatr jest dla niej zbyt klasyczny (nawiązanie do mrożkowskiego "Tanga"). To wszystko postaci z narodowej wyobraźni, literatury i popkultury. Nasza rzeczywistość, przez którą prześwitują dawne widma, duchy, zjawy i upiory, szybko przyjmowane i utrzymywane przez bohaterów jako "swoje". Wszystko kotłuje się od lat, dekad i wieków w narodowym kotle i można tylko domyślać się, skąd płonący pod nim ogień. "To historia o kraju toczącym nieustanną walkę między esencją a kostiumem" - czytamy w opisie spektaklu i tak rzeczywiście to wygląda.

Fragmentaryczna fabuła intensywnie przeplatana jest znakomitymi piosenkami zespołu "Nagrobki" oraz śpiewem samych aktorów z ciekawą choreografią. Dużo tu metateatru, autoironii, groteski, puszczania oka do widzów, a przede wszystkim zdrowego dystansu. Jest zabawa światłem (sceny z fotograficznym fleszem) i dźwiękiem (zmiana w jednej wypowiedzi źródła głosu bohatera), są abstrakcyjne pomysły w stylu ubranych na zielono panów techników, którzy w filmowej postprodukcji zostaliby wycięci. I nawet jeśli to tylko przejaskrawiony wycinek z naszej rzeczywistości, a nie prawda o niej, warto się nieco przejąć, zadumać, ale i dać porwać wyobraźni twórców i pośmiać z wielu autentycznie zabawnych momentów. Bo choć "polski uśmiech" kojarzy się z radością bezobjawową, a polskie poczucie humoru razić może czasem przaśnością, tu udaje się grać z publicznością i jej oczekiwaniami w sposób prosty, ale nie obrażający jej inteligencji.

Warto docenić autorki choreografii, czyli duet Hashimotowiksa (Paulina Jaksim i Katarzyna Kulmińską), świetnie wyglądają kostiumy i scenografia Mirka Kaczmarka (choć ogromny statek nie jest dostatecznie wykorzystany. Ale może i dobrze, bo dzięki temu widzimy, że Polacy sami sobie wystarczą i żadni kosmici nie są w stanie odwrócić uwagi od nas samych - od naszych autozachwytów i autonienawiści). Wokalnymi, tanecznymi i aktorskimi umiejętnościami zachwycają aktorzy. Urzekła mnie absolutnie postać Gustava, którego z oddaniem świetnie kreował Daniel Malchar (przy okazji mogący pokazać także swoje instrumentalne zdolności). Jeśli Rafaello wyraża więcej, niż tysiąc słów (pamiętacie - mam nadzieję - tę reklamę), to twarz i postawa Wojciecha Dolatowskiego wyrażają więcej niż tysiąc Rafaello. I jeśli notorycznie czepiam się tutaj wszelkiej maści "chłopów przebranych za baby" w polskich teatrach, to tutaj, jakby na przekór wszystkiemu, wychodzi to znakomicie - jest komiczne, ale ma sens, jest puszczeniem oka, a nie durnym dośmieszaczem. Dolatowski jest po prostu świetny we wszystkim co mówi i co śpiewa, ale - co trudniejsze - też w każdej swojej reakcji granej całym sobą. Oddzielne brawa za scenę z gumą do żucia! Wokalnym powerem zachwyca Karolina Kazoń, mająca najwięcej partii wokalnych. Świetni są  Antoni Milancej (Wolf), Magdalena Osińska (zjawa Zośki ze świetnym monologiem między widzami), Marta Waldera (matka i redaktor), Rafał Dziwisz (zjawa z goralenvolk oraz medialny imperator) oraz Dominik Stroka (występujący w opisach jako "Narąbany ideałami Dziennikarz prosto z Wesela").

Cały spektakl dzieje się w zielonej poświacie i ciężko nie nawiązać do musicalowego "Wicked". Chyba jednak wolę tę zieloność, nawet jeśli nieco zgniłą i pachnącą trupem. Dziękuję Teatrowi Słowackiego za zaproszenie i - choć na pewno nie jest to spektakl, który spodoba się każdemu, choć część pewnie poczuje się urażonych - polecam bardziej, niż wszystkie halloweenowe zabawy.

Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐(bliżej 8,5)/10


Recenzja wideo:


Galeria: