Wielki Gatsby
Reżyseria: Jakub Roszkowski Teatr: Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie
Data publikacji: piątek, 13.09.2024
Ocena: 6/10
Pamiętam sprzed 10 lat, że filmowa adaptacja powieści F.S. Fitzgeralda "Wielki Gatsby" z Leonardem DiCaprio w roli tytułowej niezwykle mi się podobała i uznałem ją za jeden z najładniejszych wizualnie filmów, jakie oglądałem. Jednak mimo to z fabuły melodramatu nie pamiętam po tym czasie niemal nic. I chyba podobnie będzie ze sceniczną adaptacją Jakuba Roszkowskiego - spektaklem w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, z którego bardziej niż treść zapamiętam oprawę, zwłaszcza muzyczną.
Na scenie w MOS otrzymujemy roztańczoną i przesiąkniętą znakomitym jazzem i swingiem (brawo dla bandu oraz wiodących prym w śpiewie Dominiki Feiglewicz, Zuzanny Skolias-Pakuły i Wandy Skorny!) opowieść o miłości i przyjaźni z czasów rodzącego się amerykańskiego kapitalizmu. Muzyka i taniec, zwłaszcza na początku, są tu zdecydowanie w centrum. Z czasem historia ma przekonać nas, że żadne bogactwo nie powstrzyma katastrofy, żadne interesy i koneksje nie uchronią nas przed nami samymi, nie możemy liczyć, że cokolwiek przyniesie nam prawdziwą miłość i przyjaźń oraz poczucie spełnienia. Jest więc niespełniona miłość i są klasowe podziały. Te uwypuklono dając każdemu z aktorów podwójną rolę, przy czym grając osoby z niższych warstw społecznych posługują się tintamareskami, czyli lalkami podwieszanymi pod głową, którym aktor daje swoją twarz i dłonie, animując nogami i korpusem. Jeśli robi to umiejętnie, mamy arcydzieło (najlepszy przykład jaki widziałem to "Blaszany bębenek" we wrocławskim Capitolu). Niestety aktorzy dramatyczni rzadko są wystarczająco sprawni w animacji lalek, by wyszło z tego coś ciekawego. W dodatku magia tintamaresek wymaga, by kostium animatora wtapiał się w tło. Wiem, że nie chodziło tu o maestrię operowania formą, ale dobitne pokazanie różnic klasowych przez wielkość i konieczność chodzenia na kolanach, ale jednak… trochę to nie wygląda, a do tego zwłaszcza na początku, gubi nas w korowodzie postaci.
Na szczęście aktorzy nie zawodzą na polu wokalnym i tanecznym. Najbardziej (poza wspomnianym już wokalnym trio) urzekli mnie Katarzyna Zawiślak-Dolny (jako Daisy) oraz Maciej Jackowski (jako Tom). Wizerunek człowieka zagubionego we wszystkim, co go otacza, jakby przytłoczonego własnym sukcesem, pełnego sprzeczności świetnie oddał w roli Gatsbe'go Dominik Stroka. Pozostali aktorzy, czyli Magdalena Osińska, Karol Kubasiewicz i Grzegorz Łukawski (obchodzący w dniu, gdy oglądałem spektakl, jubileusz 30-lecia pracy twórczej) radzili sobie dobrze.
Warto jeszcze wspomnieć zapadającą w pamięć scenografię (jej autor to Mirek Kaczmarek) z domem do góry nogami i sceną wypełnioną czarnym żwirkiem. Amerykańska "dolina popiołów" przejmująca powoli acz nieuchronnie bogaty świat? A może czerń rozpaczy ogarniająca niepostrzeżenie i podstępnie ludzi zanurzonych w rozkoszach i zabawie?
Jednak w całości czegoś mi zabrakło. Miałem wrażenie, jakby tej melodramatycznej historii rozczarowania i upadku człowieka, reżyser próbował – nieco na siłę – przypisać zbyt dużą wartość, zbyt głębokie treści. Tymczasem największym bohaterem pozostała muzyka i śpiew. I gdy za oknem leje, a przez szyby wlewa się szarość, pisząc te słowa słucham płynących z głośników dźwięków ponadczasowego i przypomnianego przez spektakl "Summertime". I myślę sobie, że muzyka może ocalać. Świat, spektakle i nas.
Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: Raczej tak