Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję
Reżyseria: Mateusz Pakuła Teatr: Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie
Data publikacji: środa, 15.05.2024
Ocena: 10/10
Tyle emocji, że nie wiem od czego zacząć tę recenzję obejrzanego wczoraj spektaklu "Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję" - koprodukcji Teatru im. S. Żeromskiego w Kielcach i Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie (oglądałem go na drugiej z tych scen).
Spektakl powstał na podstawie książki Mateusza Pakuły pod tym samym tytułem, będącej świadectwem ostatnich tygodni życia z umierającym w męczarniach na nowotwór ojcem autora. Adaptacja i reżyseria spektaklu to także dzieło Pakuły, stąd mamy tu niezwykle osobistą historię (na koniec zobaczymy też zdjęcia ojca, zarówno wyniszczonego chorobą, jak i z wielu wcześniejszych momentów życia). I najpierw refleksja ogólnoteatralna - jeżeli mamy dobry materiał literacki, to nie potrzeba teatralnych fajerwerków, by utrzymać uwagę publiczności przez dwie godziny (a naprawdę dawno nie obserwowałem na widowni takiego skupienia). To scenariusz oraz sposób jego podania, czyli aktorstwo, są największą siłą teatru. Tego teatru, ale też każdego innego.
Aktorów mamy na scenie czterech. Spektakl to głównie monolog bohatera rozpisany na dwa głosy czasem mówiące naprzemiennie, czasem synchronicznie. Czasem jeden z nich staje się także na chwilę matką, bratem... Osobisty tekst podawany bezpośrednio do widzów, ekshibicjonizm chwytający za serce i gardło. W głównej roli Andrzej Plata i Jan Jurkowski sprawdzają się świetnie. Długie teksty bez ozdobników, mocno zróżnicowane emocjonalnie padają bardzo naturalnie. Są wiarygodni zarówno w momentach zwyczajności, tkliwej czułości, dowcipu, jak i potężnego wku.... To teatr głównie mówiony - niewiele tu dodatkowych ozdobników, stąd tak ważne jest aktorstwo. Swoją drogą - wiem, że zawód aktora na tym polega i trzeba niejako odciąć się od historii, żeby nie zwariować, ale nie mam pojęcia jak taki spektakl dają oni radę grać dwa razy jednego wieczoru. Umierającego ojca gra Wojciech Niemczyk. To opowieść o nim, ale nie przez niego snuta. W jego powściągliwości, milczącej głównie obecności, jest niezwykła siła. Cierpienie wyraża w zasadzie jedynie grymasem twarzy, a jednak wierzymy mu w każdym momencie. Czwartym aktorem jest kreujący korowód pozostałych postaci Szymon Mysłakowski. W zakresie aktorskich zadań to przeciwieństwo Niemczyka - każda z ról musi być charakterystyczna, wyrazista, nierzadko ocierająca się o parodię. Wzbudza śmiech jako babcia, obrzydzenie jako lekarz, wierzymy mu w roli pielęgniarki, restauratora, pracownika zakładu pogrzebowego. Czwórka aktorów przez cały czas ma na sobie jednakowe, czarne - trochę żałobne, a trochę bondowskie - garnitury i krawaty. To też znakomity wybór - strój nie odciąga naszej uwagi od tekstu i aktorstwa. Dla Mysłakowskiego to dodatkowe wyzwanie - postaci może różnicować jedynie głosem i mimiką. Sprawdza się świetnie. Piątą postacią na scenie (tak samo ubraną) jest zasiadający na scenie przy klawiszach i laptopie brat reżysera Marcin Pakuła, grający muzykę na żywo (m.in. z bondowskim "Skyfall"). I ta ilustrująca i pozostająca w tle, a czasem przebijająca się na plan pierwszy muzyka znakomicie podkreśla wszystkie emocje. Właśnie... emocje.
Ten spektakl to przede wszystkim emocje i w tym zakresie spełnia funkcję katartyczną. Bo to opowieść o umieraniu człowieka i współumieraniu jego rodziny, która dodatkowo musi się mierzyć z bezdusznością systemu, chamstwem i własną bezradnością oraz wściekłością. Z państwem, ochroną zdrowia, Bogiem i Kościołem. Te emocje poruszają absolutnie. Mam wrażenie, że każdego i niezależnie od doświadczeń, ale może nie jestem w tym obiektywny. Bo mój ojciec też umarł na raka, tyle że nie trzustki, a wątroby. Cierpienia, słabości i bezsilności było wiele, choć na szczęście nie tyle, ile w przypadku ojca autora. Traf chciał, że też jak ojciec bohatera miał na imię Marek. Odnajdywałem się w tym, ale sądzę, że przez formę spektaklu jego wydźwięk jest uniwersalny. Pozwala myśleć o śmierci towarzyszącej nam przecież stale, zaprasza do dyskusji o kondycji rodziny, o stanie służby zdrowia, przepisach i wreszcie o eutanazji. W zamyśle autora zarówno jego książka, jak i spektakl mają być otwarciem dyskusji o możliwości skrócenia cierpienia chorych ludzi, którzy - jak ojciec bohatera - marzą o tym, by umrzeć jak pies. Są to absolutnie wstrząsające słowa, jedne z najmocniejszych jakie padają w spektaklu.
Oglądałem ten spektakl jako katolik zaangażowany w Kościół i praktykujący. Oglądałem dzieło zrealizowane przez człowieka, który opowiadał o swojej apostazji i który uważa, że to Kościół katolicki odpowiada nad Wisłą za nieludzkie prawo nie pozwalające na skrócenie cierpienia chorego człowieka (w czym jest wiele prawdy niezależnie od oceny moralnej eutanazji) i niejako przy okazji za wiele innego zła. Usłyszałem tam pod adresem Boga i Kościoła (mojego Boga i mojego Kościoła) wiele gorzkich słów, bluźnierczych wręcz. I mogę je przyjąć, mogę je usprawiedliwić emocjami wokół tragedii i innym światopoglądem. Nie sądzę, by ciosy między Kościół a służbę zdrowia zostały rozłożone sprawiedliwie, ale nie o sprawiedliwość tu chodzi. I dlatego jako człowiek wierzący - myślę, że to istotne zaznaczenie - ten krzyk przyjmuję, rozumiem i mogę z nim wejść w dialog (choć to nie na recenzję temat). Mam tylko jedno zastrzeżenie dotyczące tematów religijnych - czy naprawdę trzeba było pokazywać na scenie księdza (wątek dotyczył możliwości odwiedzania chorych w szpitalach w czasie pandemii przez kapelanów, gdy rodzina nie miała wstępu na oddziały) łapiącego mężczyznę za krocze? Mogę zrozumieć emocjonalne pomstowanie na Kościół i Boga, ale czy to nie jest zwyczajnie małostkowe, pokazujące skalę uprzedzenia, a przez to osłabiające siłę antyreligijnych argumentów? Nie obraża mnie ten "żartobliwy" gest, ale irytuje płytkością.
Opowieść o umieraniu, o cierpieniu, o wizji śmierci, która wciąż się zbliża, przepełniona jest humorem. To nie paradoks. To rozpinanie emocji stanowi emocjonalną siłę spektaklu. Jak to w życiu - z bezsilności zaczynamy czasem uciekać w humor. Czytający moje recenzje wiedzą, że książkowe i teatralne łączenie humoru ze sprawami istotnymi uważam za najlepsze z możliwych. Wbrew tytułowi ta opowieść o śmierci nie jest głównie o eutanazji (to bardzo znaczący wątek, ale nie wypełnia większości spektaklu). A sama historia poza tragedią losu bohatera i jego najbliższych podsuwa nam dużo rodzinnego ciepła, a czasem groteski i śmiechu, nierzadko przez łzy, gdy emocje przeskakują w krótkim czasie.
Spektakl rozgrywa się w oszczędnej przestrzeni, a jednak scenografia (autorka jej i kostiumów to Justyna Elminowska) złożona z plątaniny czarnych rur znanych nam z aquaparków (projektował je jako architekt ojciec bohatera) "ożywiona" przez półżywą jukę i wzmacniana przez projekcje (na całości, ale przede wszystkim na okrągłym ekranie w samym środku) bardzo dobrze osadza akcję. Jest konkretna, a jednocześnie odrealniona. Jak choroba: jednocześnie do bólu realna, ale niezrozumiała zupełnie, tajemnicza i pokręcona.
"Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję" to spektakl znakomicie zagrany, wspaniale i z pasją napisany. I niezależnie od poglądów na życie i śmierć, niezależnie od doświadczenia, cholernie ważny, potrzebny i warty obejrzenia, choć niełatwy i wsadzający palec w bolące miejsca. Oparty na skrajnych emocjach. Kontrowersyjny, ale w sposób mądry. Zapraszam do Kielc, zapraszam do Krakowa, albo zapraszam do TVP 1, bo będzie emitowany w Teatrze Telewizji w 28 października o godz. 20.30 (to już kolejna z podawanych dat, ale TVP gubi się w zeznaniach i samo zmienia własne ogłoszenia. Ta jednak wydaje się być ostateczna).
Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: Nie
Niestety w teatrze nie wisiał żaden plakat spektaklu, stąd tradycyjnego zdjęcia brak. Zastąpiłem go - i może tak miało być - połączeniem plakatu ze zdjęciem z dzieciństwa moim z moim tatą.