JAROSŁAW CISZEK

Drakula

Reżyseria: Jakub Roszkowski     Teatr: Teatr Miejski w Gliwicach
Data publikacji: środa, 02.04.2025

Ocena:   8/10

Drakula

Nie lubię wampirów i horrorów, ale ten "Drakula" podobał mi się bardzo. Spektakl w reżyserii Jakuba Roszkowskiego w Teatrze Miejskim w Gliwicach to adaptacja kultowej powieści Brama Stokera. Powiedzmy od razu - adaptacja wierna w zakresie treści. Jak na tego reżysera, nawet zadziwiająco wierna (porównując na przykład z jego spektaklami w Teatrze Śląskim - "Potopem" z trumnami i zombie, "Don Kichotem" w szpitalu psychiatrycznym, czy też "Kordianem" w Teatrze Ateneum dziejącym się w świecie owadów).

Reżyser zdecydował się zachować formę książki, która nie jest pisana linearną narracją, a składa się z listów, wpisów do pamiętnika czy wycinków z gazet (przyznaję - nie czytałem). Także tutaj kolejni bohaterowie opisują swoje doświadczenia i perspektywy. To więc zbiór większych i mniejszych wygłaszanych monologów - trochę jak na wieczorku strasznych historii, opowiadanych w półmroku przed zaśnięciem. Nie jest idealnie równo - jedne wciągają nas bardziej i dzieje się przy nich więcej, inne są dużo bardziej statyczne, czasem nawet monotonne i rozumiem, że mogą się niektórym dłużyć (choć ja nie miałem takiego poczucia). Tym niemniej nad wszystkim unosi się atmosfera grozy. No bo czego się tak naprawdę boimy i co nas przeraża? Czy tym, co wywołuje strach, są słowa? A może obrazy, ciemność, muzyka lub dźwięki? Korzysta z tych wszystkich elementów Roszkowski, jakby sprawdzając ich aktualność. Czasem wychodzi nieco śmiesznie (wbrew pozorom sporo tu humoru, jak choćby w projekcjach sławiących uroki transylwańskiej ziemi), czasem autentycznie nieprzyjemny dreszcz przebiega po krzyżu. A wszystko jest tu bardzo świadome i dopracowane.

Na pewno spektaklowy klimat buduje wykonywana na żywo przez Dominika Strycharskiego muzyka, wypełniona niejednoznacznymi dźwiękami, zapętlonymi słowami i okrzykami. Od pierwszej sceny z ustawionym na teatralnym balkonie chórem, którym dyryguje muzyk. Brzmi to złowrogo i złowieszczo, podobnie jak muzyka wygrywana na flecie basowym (chyba - proszę wybaczyć ignorancję, ale słabo znam się na instrumentach). To muzyk wciela się tu w tytułowego bohatera, przerażając, ale też uwodząc swoją grą niczym szczurołap-flecista z Hameln.

Wrażenie robi też pusta, wypełniona ziemią przestrzeń sceny z tiulowymi materiałami, którymi poruszają wentylatory, dymem (zwłaszcza ten ciężki, snujący się tuż nad sceną wyglądał znakomicie) i światłem oraz obrazem rzucanym z kamer, których używają czasem aktorzy. A także sadzawką w kształcie krzyża (autorem scenografii jest Mirek Kaczmarek). Ta ziemia daje jeszcze jeden niesamowity efekty - w bardziej dynamicznych scenach po prostu pachnie, dodając kolejny niepokojący element do litanii grozy. Reżyserowi i aktorom mało jednak tej pustej sceny - opanowują przestrzeń pod nią (widoczną dzięki kamerom), widownię i nadsceniczne loże przenosząc tam akcję.

Dawno nie widziałem w gliwickim zespole tak równego aktorskiego popisu. Aktorzy pysznie mierzą się ze swoimi tekstami, ale także z choreografią (bardzo dobrą - jej autorką jest grająca w spektaklu Klaudia Cygoń-Majchrowska). Skryci w ciemnych kurtkach bohaterowie, niczym ortalionowi zakonnicy, z pomazanymi twarzami, sprawiają upiorne wrażenie i zapraszają nas do tego świata, który nagle stał się jeszcze dziwniejszy niż zwykle. Wyjeżdżającego do Transylwanii handlarza nieruchomości, Jonathana Harkera, gra - jak zawsze świetny - Mariusz Galilejczyk. Ileż emocji i wyrzutów sumienia jest w jego opowieści o popadaniu w obłęd na zamku Drakuli. W jego ukochaną Minę wciela się Alicja Stasiewicz. Rolę Lucy - bardzo mocno frywolnej, a potem znakomitej w scenach opętania - gra wspomniana już jako choreografka Klaudia Cygoń-Majchrowska, zaś jej dwóch ukochanych Paweł Majchrowskii Łukasz Kaczmarek. Cezary Jabłoński bardzo podobał mi się w monologu kapitana, trochę mniej jako nazbyt przesadzony prof. Abraham van Helsing. Świetni byli Maciej Piasny (dr John Seward) oraz Kornel Sadowski (Renfield, zwłaszcza w śmieszno-strasznym i uroczo-upiornym monologu otwierającym II akt). Jak zawsze znakomicie w wielu rolach odnajdują się Jolanta Olszewska i Aleksandra Maj wnosząc sporo humoru.

Gdy spektakl dobiega końca jestem pewien, że najgroźniejsze, najstraszniejsze jest to, czego nie widzimy, co podpowiada nam wyobraźnia, co rodzi się w naszej głowie. Te myśli, które można tam zaszczepić. Nie trzeba operować dosłownością - wystarczy sugestia. I gdy już sądziłem, że to główny wniosek ze spektaklu, pojawia się końcówka. Może nieco umknąć w natłoku poprzedzających ją, chaotycznych scen. Bo spektakl rozpędza się i z początkowej statyczności przechodzi w coraz intensywniejszy ruch, coraz większą dynamikę, by finałową bitwę pokazać nam jako zamieszanie na granicy szaleństwa. A to ważne pytanie - do jakiego zła jesteśmy jako ludzie zdolni, by uchronić świat przed innym złem? Takie pytanie pada nieoczekiwanie, bo przecież przez cały spektakl kibicujemy naszym bohaterom, przecież wiemy kto jest dobry. A dobrzy mają monopol na prawdę - cel uświęca niegodziwe środki. Czy aby na pewno?

Wiem z rozmów, że nie wszyscy kupują tę bardzo teatralną konwencję, ten brak dosłowności. Ale może właśnie dla mnie, jako dla człowieka, który horrorów nie znosi, jest ona odpowiednia? A może po prostu doceniam, jak stosunkowo niewielkimi środkami przy ogromnym zaangażowaniu aktorów i pomysłowości, zbudowano z tych fragmentów tekstów całą historię? Na pewno ta wersja przekonuje mnie bardziej, niż oceniana na tym profilu jakiś czas temu inscenizacja musicalowa. I znowu pozwala zrozumieć, jak szerokim pojęciem jest teatr, jak bardzo nieograniczona jest ludzka wyobraźnia i jak niestraszne są jej mroki, w jakich się z lubością od czasu do czasu zanurzamy.

Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10 (a nawet 8,5)
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: Trochę tak, choć nie jest mi łatwo odpowiedzieć


Recenzja wideo:


Galeria: