JAROSŁAW CISZEK

A statek płynie

Reżyseria: Wojciech Kościelniak     Teatr: Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu
Data publikacji: poniedziałek, 30.10.2023

Ocena:   9/10

A statek płynie

To jeden z najładniejszych spektakli, jakie widziałem ostatnio - to pierwsze słowa, jakie cisną mi się na usta, gdy zaczynam recenzować "A statek płynie" w reżyserii Wojciecha Kościelniaka z Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu. Ale po kolei...

Spektakle Kościelniaka zachwycają mnie od dawna. Wspaniale, że mamy świetnego reżysera, który nie ogranicza się do transmisji do Polski hitów Broadwayu, ale pokazuje, że także rodzimy materiał literacki może być znakomitym tworzywem dla musicalu (by wspomnieć tylko "Lalkę" i "Chłopów" z Gdyni i wrocławski "Blaszany bębenek"). Tym razem materiał źródłowy polski wprawdzie nie jest - reżyser sięgnął po film Federico Felliniego z 1983 roku. Powstało jednak dzieło autorskie znakomicie żonglujące motywami, uniwersalne w wydźwięku i niezwykle aktualne.

Tytułowy statek to luksusowy transatlantyk, na którego pokładzie ostatni hołd zmarłej divie operowej Edmei Tetui oddają przyjaciele, współpracownicy i wielbiciele - śmietanka życia artystycznego i towarzyskiego. Wypływają z Neapolu, by na morzu rozsypać jej prochy. Akcja zarówno filmu, jak i spektaklu dzieje się w 1914 roku - u progu I wojny światowej, w momencie nadchodzącego końca świata przepychu i luksusu, jaki znają bohaterowie. Choć morze oddziela ich od świata i jego losów, historia wdziera się na pokład wraz z grupą serbskich uchodźców, którzy chronią się przed represjami po zamordowaniu arcyksięcia Ferdynanda.

Jeśli spodziewacie się propagandowego żonglowania tematem uchodźców - jesteście w błędzie. Spektakl, choć podsuwa aktualne tropy, nie ma w sobie nic z nachalnej propagandy i uwspółcześniania motywów, konsekwentnie osadzony jest w 1914 roku. Choć tych współczesnych tematów całe tu mnóstwo - poza uchodźcami i wojną także ekologia, pedofilia i homoseksualizm. Każdy z tych tematów jest zaznaczony, każdy pojawia się z sensem oraz zaufaniem do inteligencji widza, który będzie umiał przełożyć to na dzisiejszy świat. To oczywiście zasługa Kościelniaka, który nie tylko spektakl wyreżyserował, ale także zaadaptował filmową wersję na scenę tworząc scenariusz i teksty piosenek. Ma Kościelniak umiejętność tworzenia spektakli inscenizacyjnie rozbuchanych, ale jednocześnie zawierających momenty kameralne. Sięgających po komplet możliwości technicznych sceny, ale jednocześnie nie przytłaczających efekciarstwem. Choć na scenie jest kilkunastu pierwszoplanowych bohaterów (i kilkadziesiąt innych postaci), wszystko jest perfekcyjnie dopracowane, a sceny i choreografie zbiorowe to majstersztyk. Choć - minizarzut - ta ilość bohaterów i konieczność ich dobrego zapowiedzenia sprawiła, że pierwszy akt rozkręcał się powoli. Szybko jednak nadgoniono i trzymano nas, widzów mocno aż do ostatniej sceny. Przedstawienie zyskuje bowiem, kiedy z malarstwa portretowego (świetnego) przenosi się w sceny z życia tej oryginalnej zbiorowości (jeszcze lepsze).

Spektakl jest musicalem o operze, jednak opery, w sensie muzycznym trochę w nim za mało (za skomponowanie muzyki różnorodnej, choć bez zapadających w pamięć motywów, które nuci się po wyjściu z teatru, odpowiada Mariusz Obijalski). Do oper nawiązują za to pojawiające się klasyczne tytuły wyświetlane jako plansze z plakatami na półprzezroczystej siatce i pokazujące, że bohaterowie są żywcem wyjęci z operowych schematów. Życie staje się powielaniem archetypicznych motywów zawartych w dziełach wielkich mistrzów.

Przepiękna - i o to chodziło mi w słowach, którymi zacząłem - jest scenografia, którą stworzył Mariusz Napierała. W pełni wykorzystuje ona możliwości techniczne wrocławskiej sceny, które zdają się być nieograniczone, zwłaszcza gdy we władanie obejmują ją tacy mistrzowie. Wzmacniane czasem projekcjami przestrzenie ożywają i stanowią nie tyle tło, co równorzędnego bohatera. Pojawienie się wielkiego działa to jeden z bardziej przejmujących teatralnych momentów, zaś pławienie się w luksusie uosabianym przez błękitne płatki wylewające się zewsząd na scenę (kupowane chyba przez teatr na tony) i będące zarówno węglem, wodą, walutą, jak i jedzeniem i napojami to naprawdę znakomity pomysł. Ale każda zmiana scenografii przynosi w spektaklu nowe zachwyty i za to kocham teatr muzyczny. Jeśli chodzi o kostiumy, które zaprojektowała Martyna Kander, niewątpliwie najbardziej w pamięć zapada nosorożec. Widziałem wiele zwierząt na scenie, ale ten ożywiony ssak z tragicznym losem jest po prostu zjawiskowy (co w żaden sposób nie umniejsza pracy autorki przy ciekawych i zróżnicowanych kostiumach bohaterów).

Oczywiście nie zawodzi orkiestra, balet i aktorzy, którym kilka słów poświęcić należy. Główna sprawczyni rejsu, czyli zmarła Edmea ożywa za sprawą Magdaleny Szczerbowskiej i błąka się między bohaterami znakomicie dowodząc, że nic tak nie ożywia spektaklu, jak trup. Znakomita jest Justyna Szafran, która (na zmianę z Elżbietą Kłosińską) gra Teresę Valegnani. Przejmująca piosenka o srebrnym szalu to jeden z lepszych indywidualnych kawałków w spektaklu. Drugim jest piosenka córki wypominającej matce, że źle ją wychowała. Klaudia Waszak absolutnie hipnotyzuje publiczność w tej tragikomicznej opowieści. A propos hipnozy - Dawid Suliba swoim barytonem hipnotyzujący kurę to kolejna znakomita scena (choć sztucznie obniżony głos aktora brzmiał trochę zbyt sztucznie). Nie można nie pochwalić Rafała Kozoka i jego przejmującej piosenki dozorcy nosorożca. Świetny jest też Jan Kowalewski jako Ricotin, którego toksyczna relacja z matką została wyrażona przez taszczoną na plecach lalkę rodzicielki (z której animacją znakomicie sobie radzi). Generalnie w obsadzie ciężko znaleźć słabe punkty i aż przykro mi pomijać pozostałych aktorów, bo zdecydowanie o każdym mógłbym coś dobrego powiedzieć (najmniej przemówili do mnie, choć i tak zasługują na pochwały Filip Karaś jako książę Herzog oraz Marek Nędza jako dziennikarz, będący narratorem większości historii).

Podsumowując - bez żadnych wątpliwości na spektakl Kościelniaka wybrać się warto. To teatr muzyczny na najwyższym poziomie, ciekawa i zmuszająca do refleksji historia (niepozbawiona momentów autentycznie dowcipnych, choć raczej zaśmiewać się nie będziemy). Jeśli świat ma się skończyć, to wiem, że niczym orkiestra Titanica, zespół Capitolu będzie grał do końca, ucząc nas wrażliwości i otwartości oraz podrzucając mądre wzorce. Korzystajcie moi drodzy, a nie pożałujecie!

Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10

Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: Trochę tak, choć dla znajomego licealisty (pozdrawiam Marcina) był to musicalowy debiut i podobało mu się bardzo.


Recenzja wideo:


Galeria: