JAROSŁAW CISZEK

Romeo i Julia

Reżyseria: Jan Klata     Teatr: Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu
Data publikacji: poniedziałek, 11.11.2024

Ocena:   7/10

Romeo i Julia

"Romeo i Julia" - dramat Szekspira jako musical to żadna nowość. Była wersja francuska (pochodzi z niej znakomity kawałek "Les Rois du Monde" czyli "Królowie świata"), oryginalny spektakl z muzyką Janusza Stokłosy przygotowało także przed laty (i gra do dziś) Studio Buffo. Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu poszedł jednak inną drogą. Postanowiono wykorzystać i opracować muzycznie oryginalne frazy dramaturga wszechczasów w powszechnie znanym przekładzie Stanisława Barańczaka. To duża odwaga i wyzwanie, bowiem choć przekład zachowuje rymy i rytm, jednak nie jest przecież gotową piosenką. Opracowania tekstu podjął się reżyser spektaklu - Jan Klata - mało kojarzony z teatrem musicalowym.

Powstał z tego spektakl śpiewano-mówiony, momentami ciekawy, momentami nudny i raczej mało odkrywczy. Na pewno wartością jest sama możliwość przypomnienia sobie wielkiego dramatu Szekspira i obcowanie z oryginalnym tekstem (choć w przekładzie, to jednak angielski oryginał wyświetlał się nad sceną).

Umieszczenie aktorów wśród wypełniających całą scenę nagrobków wydaje mi się mocno naciągane i wbrew pozorom nie dodaje za wiele ani do akcji, ani do odczytania treści. Oczywiście możemy płynąć z kolejnymi interpretacjami o miłości mimo przelewanej krwi, o umierającym świecie, wreszcie o miłości jako umieraniu dla świata -  jednak żaden z tych tropów nie jest w spektaklu rozwinięty. Ot po prostu - rzędy grobów stanowią zupełnie naturalną przestrzeń (w ostatniej scenie zjadą nawet z sufitu). Scenografię (za którą, podobnie jak za odjechane kostiumy, odpowiada Mirek Kaczmarek) uzupełniają projekcje Natana Berkowicza. W większości dziwne, oniryczne szumy, zniekształcone twarze (te akurat mi się podobały), czasem raziły jednak dosłownością (mucha i czaszki). Nie rozumiem też idei wwożonego kampera jako kaplicy. Oczywiście uwzględniając zielarskie pasje i strój tutejszego ojca Laurentego można uznać, że to po prostu jest jakaś inna, dziwna religia. Skąd jednak wobec tego czynione przezeń znaki krzyża? Skąd oryginalna stuła (stawiam, że nawet kupiona w sklepie ze strojami liturgicznymi) w scenie ślubu, wobec ekscentrycznych i dziwnych (choć akurat raczej podobających mi się) pozostałych kostiumów i wobec tego, że jest on uczyniony przez dość kuriozalną mieszaninę rytów i braterstwo krwi z naciętych dłoni?

Zamierzenie reżysera brzmiało następująco: "Unikamy dosłowności miejsca i epoki". Scenografią i kostiumami udało się to osiągnąć, a jednocześnie zbudowano świat w większości wizualnie spójny. Odrębnym tematem jest muzyka, za którą odpowiadał Endy Yden czyli Andrzej Strzemżalski. Momentami ciekawa, czerpiąca z różnorodnych nurtów i łącząca style współczesne z klasyką stanowiła duże wyzwanie dla aktorów. Przede wszystkim zmuszała do osiągania momentami nad wyraz wysokich tonów, także w partiach męskich. Nie brzmiały one idealnie. Brakowało też jakichś wiążących, zapadających w ucho i pamięć motywów, choć niektóre piosenki stworzone z monologów i zapętlonych dialogów w pamięć zapadały.

Niezbyt podobały mi się sceny zbiorowe. Zwłaszcza prolog po prostu ciągnął mi się potwornie i zupełnie nie kupiłem tego choreograficznego pojedynku dwóch rodzin (a może jednak dwóch gangów?). Nie podobały mi się też odrealnione sceny pojedynków, które nie licowały z tekstem. No dobrze - nie pasowałby tu pojedynek na rapiery, ale mimo wszystko ustawki z kina gangsterskiego czy innego Mortal Kombat też mi się jakoś gryzły. Lepsze było zdecydowanie zbiorowe zakończenie, podobnie jak scena balu, na którym po raz pierwszy spotykają się nasi bohaterowie tytułowi (za choreografię odpowiadał Maćko Prusak).

Ponieważ o większości obsady mogę powiedzieć jedynie słowa większego bądź mniejszego uznania, zacznę od jedynego słabego obsadowego punktu, czyli Justyny Woźniak jako Marty, która nie umiała poradzić sobie z tak elementarnym zadaniem aktorskim, jak płacz. Wypadała po prostu słabo, do tego nie miała nic ciekawego do zaśpiewania i była najsłabszym spektaklowym ogniwem. Irytował mnie też operowy sopran Elżbiety Kłosińskiej jako księcia, acz nie jest to zarzut do aktorki, lecz przypisanych jej fraz. Pozytywnie w swoich rolach wypadli (ale też nie mieli zbyt dużo do zagrania) Dawid Suliba (Benvolio), Rafał Kozok (Tybalt), Magdalena Szczerbowska i Tomasz Leszczyński (Państwo Montecchi), Krzysztof Suszek (Brat Jan czyszczący szyby przez kilkanaście minut z takim skupieniem, jakby rzeczywiście widział jakiś ukryty dla nas sceniczny sens tej czynności), Ewa Szlempo-Kruszyńska (Rozalina) oraz Emose Uhunmwangho (Duch Werony). Dobrze w roli ojca Julii wypadł gościnnie grający na wrocławskiej scenie Cezary Studniak. Bardzo podobał mi się Jan Kowalewski jako Romeo. Może nieco zbyt zblazowany na początku, ale jednak zwłaszcza w duecie z Klaudią Waszak (Julia) zachwycali. Ich śpiewana rozmowa ze zwielokrotnionymi przez projekcje twarzami to bodaj najlepszy moment spektaklu. Gdyby tę piosenkę odrobinę skrócić i przearanżować zmieniając nieco frazy, mogłaby z powodzeniem podbić listę przebojów. Brzmiała współcześnie, naturalnie pięknie. Niech schowają się wszystkie Sanah i inne gwiazdki - właśnie tak się ożywia klasykę! Zresztą Klaudią Waszak miała więcej wspaniałych momentów - jej sceny rodzinne są absolutnie świetne, końcowy żal po stracie ukochanego także robi wrażenie. Co do scen rodzinnych - wspaniale spisała się Justyna Szafran jako Pani Capuletti, z jej rozdzierającym serce płaczem i poważną myślą o zemście, z jej nieco groteskowym podejściem do nastoletniej wszak córki. Absolutnie zjawiskowo zagrał dyrektor Capitolu, Konrad Imiela, jako Ojciec Laurenty. Zwłaszcza jego pierwszy song także spokojnie nadałby się na listy przebojów. Wielkie brawa także dla Parysa (Mateusz Kieraś) - jego taneczne popisy udowodniły nie tylko, że ma do pozazdroszczenia zgrabne nogi, ale że dobrze czuje się w takich zadaniach. Zresztą znakomicie sprawdzał się także w aktorskich wyzwaniach - scenach rozmowy z ojcem Julii, samą ukochaną, jak i ojcem Laurentym. Był świetny! Niezwykle podobał mi się też Hugo Tarres jako Merkucjo. Miał kilka trudnych wyzwań aktorskich (szybkich zmian emocji na tekście, spore fragmenty wierszowanego tekstu), ale z niemal wszystkich wybrnął zwycięsko.

Grać Szekspira niezależnie czy w musicalu czy w teatrze dramatycznym łatwo nie jest, jednak obsada Capitolu udowodniła, że żadne zadanie jej nie straszne. To niesamowite, jak bardzo wszechstronni są ci aktorzy, jak w jednym spektaklu potwierdzają swoje talenty choreograficzne i wokalne, jak dobrze wychodzi im klasyczne aktorstwo i mówienie wierszowanego tekstu.

Cmentarno-miłosny obrazek chcąc nie chcąc wrzyna się w pamięć. A nawet jeśli ta najbardziej romantyczna historia wszechczasów to kilkudniowa relacja między nastolatkami, która doprowadziła do śmierci sześciu osób, to jest w tych młodzieńczych poruszeniach serca coś nieodmiennie urzekającego. Chyba poziom zrozumienia dla ich uczucia jest miernikiem starzenia się. Ja się jeszcze nieco wzruszyłem. I za to, pomimo mankamentów, dziękuję twórcom spektaklu.

Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: TRUDNO POWIEDZIEĆ


Recenzja wideo:


Galeria: