Something rotten
Reżyseria: Tomasz Dutkiewicz Teatr: Teatr Muzyczny im. D. Baduszkowej w Gdyni
Data publikacji: środa, 17.05.2023
Ocena: 7/10
A więc "Dziś renesans wita was"... Taką piosenką rozpoczyna się musical "Something rotten" w reżyserii Tomasza Dutkiewicza w Teatrze Muzycznym w Gdyni, który ostatnio obejrzałem i podzielę się z Wami wrażeniami - czy tego chcecie, czy nie.
Historia jest właściwie prosta - dwóch braci w niezbyt radosnych czasach renesansu szuka pomysłu na znakomity spektakl teatralny. Ciężko jednak wygrać z będącym ówczesną ikoną zblazowanym geniuszem Szekspirem. Cóż więc zostaje? Na przykład poszukanie rady u wróżbity Nostradamusa, który mówi, że w przyszłości hitem będą musicale, czyli spektakle z piosenkami. Przewiduje też największy, nienapisany jeszcze hit konkurenta, którym ma być... No właśnie - w wyniku fatalnej pomyłki podaje tytuł "Omlet", co powoduje powstanie śpiewanego spektaklu o jajecznej potrawie, wplecionej w losy duńskiego księcia (choć mnie zdecydowanie bardziej podobała się wersja piosenki z musicalu o czarnej śmierci - epidemia dżumy w teatrze muzycznym byłaby naprawdę czymś wielkim). Skoro mamy postaci, to może kilka słów o aktorach (grających w spektaklu, który oglądałem – w głównych rolach mamy też dublury) - Krzysztof Wojciechowski (Nicholas) i Paweł Czajka (Nigel) jako bracia Spodkowie sprawdzają się bardzo dobrze. Są w całym spektaklu najmniej przerysowani i przez to znakomicie nadają się na głównych bohaterów, którym kibicujemy. Zwłaszcza liryczny i przerażony Nigel urzekł mnie całkowicie. Jego sceny miłosno-poetyckie z Adrianną Koss jako wyzwoloną purytanką Porcją (choć wolałbym nieco mniej topornie seksualnych żartów, w stylu "mam nadzieję, że nie musiałeś się spuszczać") mają dobry klimat, a sama Koss bawi każdym swoim pojawieniem się. Także Karolina Trębacz jako Bea, żona Nicka, sprawdza się świetnie jako kobieta pracująca - jednocześnie oddana mężowi, ale mająca gen feministki i emancypantki. Przerysowany do granic karykatury jest Krzysztof Kowalski jako Szekspir - celebryta swoich czasów. Ma w sobie coś z Elvisa, ale jak przystało na karykaturę znajdziemy w jego kreacji wiele uwielbianych i nienawidzonych jednocześnie gwiazdek. Bardzo dobry jest Rafał Ostrowski, jako pijany Nostradamus z lekkością oddający się kolejnym wizjom. Dużo lekkości i dowcipu wnosił też znakomity Jędrzej Gierach. Wciąż czekam na większe role dla tego świetnego tancerza i wokalisty wnoszącego na scenę wiele optymizmu! Także pozostali aktorzy w mniejszych rolach nie zawodzą.
Jak zawsze gdyńska scena może pochwalić się znakomitą orkiestrą, fantastycznym zespołem wokalnym, baletowym i aktorskim. Sceny zbiorowe są jej największą siłą, a jeśli choreograf potrafi wykorzystać ten potencjał - mamy murowane zachwyty. Nie inaczej było i tym razem.
Kilka słów o oprawie plastycznej. Kiedy w Romie Wojciech Kępczyński reżyserował "Les Miserables" mówił, że męczy go oglądanie spektakli na zbyt często zmieniającej się scenie obrotowej. Przypomniałem sobie jego słowa patrząc na gdyńską scenografię - poprawną, ale wydaje mi się, że można było wyciągnąć z tej przestrzeni więcej, a jej wirowanie bywało zbędne. Dobrze zaprojektowane i wykonane były za to kostiumy.
Największym atutem, jeśli chodzi o humor, są nawiązania do innych musicali. Zapewne nie wychwyciłem znacznej części (bo i też część tytułów nie dotarła jeszcze nad Wisłę), jednak nawiązania do "Les miserables", "Upiora w operze", "Skrzypka na dachu", "Króla Lwa", "Shreka", "Księgi mormona", "Kotów", "Chicago", "Cabaretu" i wielu, wielu innych wywołują uśmiech. Tym bardziej, że wpleciono też tytuły z gdyńskiej sceny, jak "Lalka" czy "Chłopi". W tym podążaniu tropem nawiązań wielka zasługa znakomitego przekładu niezawodnego Daniela Wyszogrodzkiego. Jak mało kto czuje on o co chodzi w musicalowym tekście, a jego zmysł poetycki, talent i niewątpliwe poczucie humoru przynosi nam zawsze wiele dobrych, teatralnych wrażeń.
Mamy też - o czym już wspomniałem i co nie szczególnie dziwi w takich produkcjach - sporo humoru sytuującego się w okolicy krocza, kilka przekleństw. Każdego bawi coś innego i choć nie jest to mój typ, nie czułem się tym zażenowany (no może trochę, kiedy wychodzący ze sceny Szekspir rzucił nerwowo słowo k****, a publiczność zaczęła bić brawo). W opisach spektaklu czytamy o klimacie z Mela Brooksa i Monty Pythona i rzeczywiście - ten absurd ma tam swoje niewątpliwe korzenie.
Spektakl to bardzo dobra rozrywka, musicalowy czas wytchnienia - wychodząc z teatru nucimy śpiewane piosenki i radośnie podskakujemy. Nie jest wybitny, ale jest bardzo dobry. Znakomicie, że powstają też takie produkcje. Bo nie zawsze musimy od teatru wymagać czegoś więcej, niż rozrywki. Zwykły śmiech bywa równie oczyszczający. A jeśli produkcja jest dobrze zagrana, zaśpiewana i sprawnie zrealizowana - nic tylko się cieszyć i nie utyskiwać, że coś się psuje czy gnije.
Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: Nie, ale im więcej wiesz o musicalach tym lepiej będziesz się bawić.