Dracula
Reżyseria: Jakub Szydłowski Teatr: Teatr Muzyczny w Łodzi
Data publikacji: poniedziałek, 07.10.2024
Ocena: 6/10
Choć narażę się wielu, to powiem to już na początku tej recenzji: musical "Dracula" wg scenariusza i w reżyserii Jakuba Szydłowskiego w Teatrze Muzycznym w Łodzi niezbyt mi się podobał. Co więcej - wydał mi się momentami po prostu kiczowaty. Zdaję sobie sprawę, że ten musical ma dużo fanów, że wielu się ta produkcja podoba, słyszałem w rozmowach po spektaklu słowa zachwytu i określenie "teatr monumentalny", czytałem recenzje, w których fachowcy chwalą to, co ja krytykuję. No cóż - niech każdy będzie przy swoim zdaniu (wszak recenzja to dzieło bardzo subiektywne), niech posypią się na mnie gromy. A jednak pozwolę sobie uzasadnić swoje zdanie. Albo więcej - będę się ostrzeliwał.
Fabuła spektaklu zdaje się trzymać wersji książkowej i czerpać z rozlicznych adaptacji filmowych (nie jestem zbyt biegły w horrorach). Mamy więc otwierającą scenę sprzed wieków opowiadającą o początkach wampirzych losów, a następnie początek XX wieku i młodego prawnika, Jonathana Harkera, który zostawiwszy na chwilę w Londynie swoją ukochaną przybywa do Transylwanii, aby sfinalizować zakup ponurej londyńskiej posiadłości przez hrabiego Draculę. A niewiele później (cytuję za opisem ze strony teatru) "w Anglii dochodzi do dziwnych wydarzeń: w zakładzie dla obłąkanych pewien pacjent czeka na przybycie Mistrza, w porcie w Whitby rozbija się bezzałogowy statek, młoda kobieta traci siły i wkrótce umiera, dzieci znikają na noc z domów, a odnalezione, mają na szyi ślady dziwnych ukłuć".
Co mi się nie podobało? Swoją estetyką spektakl wydał mi się, jak zrealizowany 20 lat temu. Zwłaszcza, jeśli chodzi o grę światłami, powtarzalne rozwiązania inscenizacyjne, elementy scenografii, projekcje, część kostiumów.
Zacznę od inscenizacji i powtarzającego się w niej irytującego schematu. Aktorzy grają na tyłach sceny, przechodzą w dialogu lub piosence do przodu, opada zasłona dzieląca scenę na dwie części (za nią zmienia się scenografia), scena się kończy, kolejna dzieje się z przodu, następnie zasłona się podnosi i znów trwa ten kołowrotek niemal bez ustanku przez 3h. Dla uczciwości dodam, że niektóre sceny nie "wychodzą" na proscenium, lecz kończą się z tyłu. Ale schemat tył-przód, tył-przód i rozdzielający scenę element dekoracyjny (do wyboru mamy dwa) są wciąż i niezmienne. Bardzo mnie ta powtarzalność i schematyczność drażniła.
Otrzymujemy dość krótkie - na wzór filmowych - sceny i epizody, z których część naprawdę można było wyciąć bez straty dla fabuły, część połączyć, co ułatwiłoby pracę technice i odbiór widzom. Część postaci, jak np. Renfield, nie otrzymuje żadnego pogłębienia czy wprowadzenia nas w związki z fabułą, a jednocześnie pojawiają się niepotrzebne wrzutki w stylu m.in. mało wiarygodnego zauroczenia Van Helsinga czy ostatniej bitwy w zamku (czy ktoś może mi wyjaśnić z kim i po co bili się nasi bohaterowie?). A dobra skądinąd scena morska (tu schemat jasno-ciemno, jasno-ciemno i gra w "dziesięciu murzynków") wydaje się nie mieć końca. Przegadanie i chęć upchnięcia wszystkich wątków oryginału to chyba największe grzechy łódzkiego "Draculi".
Pojawiają się też w spektaklu drobne acz irytujące nielogiczności. Choćby będące elementem wyposażanie szpitala psychiatrycznego biurko z gramofonem, któremu kontynuacja sceny w tym samym miejscu nie przeszkadza w zniknięciu w kulisie podczas piosenki. Kule nie ranią wampira, ale czemu nie przedziurawiają jego kostiumu? Jak to się stało, że do pokoju pacjenta, do którego wejścia strzegą ludzie z klatkami na głowie (czemu nie noszą ich lekarze?) wbiegają słysząc krzyki Jonathan z małżonką? Już przymknę oko na schematycznie horrorowy wzór zachowania: jeśli jesteś w opresji w starym zamczysku, ledwo uchodzisz z życiem i szukasz ratunku, to na pewno pierwsze co przychodzi ci do głowy, to odsunięcie wieka ogromnego kamiennego sarkofagu…
Scenografia autorstwa Grzegorza Policińskiego to słoik miodu z łyżką dziegciu. Jej elementy są zjawiskowe. Nagrobki na cmentarzu, tron Draculi i cały wystrój zamku oraz londyńskiej kaplicy, łoże z baldachimem, statek - przepiękna, misterna robota! A jednocześnie te - nie boję się tego określenia - dzieła sztuki dopełniła udrapowana tkanina na horyzoncie (czasem wzbogacona o opadające draperie na linii kurtyny). Teatralne zastosowania drapowanych tkanin znane są doskonale w teatrze amatorskim, gdy nie ma pieniędzy na scenografię, ale tutaj? To niestety nie koniec, bo na tych draperiach pojawiają się projekcje (odpowiadają za nie Veranika Siamionava i Zachariasz Jędrzejczyk). Nie chcę się nad nimi znęcać, ale były kiepskie. Kroplę dodatkowego jadu wyleję tylko na latające strony książek w bibliotece, które w mojej ocenie wniosły kicz na wyższy poziom.
Kostiumy zaprojektowane przez Annę Chadaj to element, który najbardziej wydał mi się wyniesiony z lat 90'. Estetyka początków XX wieku (zdecydowana większość akcji dzieje się w roku 1911) niby zachowana, ale wszystko wydało mi się sztuczne, jak z wypożyczalni strojów albo operowych spektakli właśnie sprzed kilku dekad. Nie podobały mi się także wilki ze świecącymi na czerwono oczami (rodem z "Psa baskerville'ów"). Zupełnie nie przypadło mi też do gustu stadium przejściowe Draculi, takie bliskie wilkołakowi. Najlepszy kostium w spektaklu pojawia się tylko na krótko - to biała suknia ukochanej Elisabety z czerwonym haftem przywodzącym na myśl ludzkie żyły (choć kostium tytułowego bohatera też można zaliczyć do udanych).
No dobrze, dałem upust złości. Ale przecież nie jest tak, że spektakl nie ma zalet. Ma ich całkiem sporo. Podstawową jest muzyka, którą skomponował Jakub Lubowicz. Ona naprawdę jest monumentalna i brzmiała mi w uszach znakomicie, buduje klimat, jest różnorodna (ludowa, taneczna, klasyczna, filmowa, a nawet szantowa). Udane są też piosenki dobrze operujące słowem - aż szkoda, że nie poświęcono części dialogów i scen na opowiedzenie ich w piosenkach. Szczególnie podobała mi się piosenka otwierająca drugi akt.
Do tego aktorzy w zdecydowanej większości stworzyli świetne role (są dublury, podaję swoją obsadę). W roli tytułowej wystąpił Paweł Erdman. Jakiż on ma głos, jak on śpiewa, jak recytuje, jak gra mimiką i całym ciałem. A sceny jego przemiany i drogi od zmurszałego starca do pełnego wigoru wampira to majstersztyk, podobnie jak scena finałowa. Dodatkowe dwie gwiazdki dla spektaklu zdobywa sam.
Ale aktorsko w ogóle jest dobrze. Filip Bieliński, jako Jonathan Harker przebywający odwrotną do Draculi drogę, jest wyśmienity (szkoda, że nie ma więcej do zagrania w II akcie), absolutnie wybitne są dwie główne role żeńskie czyli Agnieszka Przekupień jako Lucy i Joanna Gorzała jako Mina. Scena, gdy pierwsza z nich tańczy pijana na balu jest jedną z najlepszych w spektaklu. Jej wdzięk, jej subtelność… Znakomite są także jej egzorcyzmy oraz scena z Draculą (choć miałem wrażenie, że ich piosenka zaraz zmieni się w hit z "Tańca wampirów" "Na orbicie serc"). Świetny był wspomniany już Damian Aleksander jako Renfield (aż chciałoby się go więcej). Doceniam świetną obsadę dziecięcą - Livia Ernest oraz Gustaw Włastowski.
Umiarkowanie podobali mi się Piotr Płuska jako Van Helsing, Łukasz Lenart jako Arthur Holmwood i Jeremiasz Gzyl jako dr Seward. Zupełnie nie podobał mi się za to Kamil Kowalski, któremu zabrakło jankeskiego pazura oraz trzy oblubienice - Agata Bieńkowska, Emilia Klimczak, Justyna Kopiszka (choć trzeba przyznać, że nawet krytykowani aktorzy wokalnie sprawują się świetnie).
Zawodzą sceny zbiorowe, których nie ma tu zbyt dużo, a jeśli już są, to na wykorzystanie tego "tłumu" czasem brakuje pomysłu (choćby w sekwencji otwierającej). Choreograficznie w historii też nie ma niczego interesującego, co może dziwić zważywszy, że robił ją Jarosław Staniek z Katarzyną Zielonką (nie kupiłem niestety konceptu z czarnymi demonami bez twarzy).
Pochwalić chciałbym jeszcze kilka podobających mi się, widowiskowych rozwiązań: biała zjawa w zamku, prawdziwe świece w (generalnie zbędnej) scenie ślubu, świecznik Draculi i jego władza nad ogniem, "rozpalający" się krzyż (i inne, o których już pisałem przy okazji chwalenia aktorów). Swoją drogą mamy wplecione w scenariusz wszystkie tematy aktualnej okołopolitycznej agendy - jest pedofilia w Kościele i krzyż jako odwieczne narzędzie przemocy, ekologizm stawiający równość między mordowaniem ludzi i zwierząt (choć w ustach Draculi nie brzmi to jak polityczny slogan), feministyczne podejście do związków (nie czepiam się jednak, spektaklowi daleko do publicystyki, to po prostu wzmianki).
Bardzo żałuję, że nie udało mi się nawiązać z tym musicalem pełnokrwistej relacji. Zbyt wiele jednak dzieje się tam dobrych rzeczy, bym go Wam odradzał. Najlepiej przekonać się samemu i albo - jeśli się spodoba - polemizować ze mną w komentarza, albo - jeśli podzielacie moje zdanie w wątkach które krytykowałem - ostrzeliwać się wraz ze mną przeciwko nacierającym fanom.
Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10 (dwie gwiazdki dla Pawła Erdmana)
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: NIE