Baron Münchhausen dla dorosłych
Reżyseria: Maciej Wojtyszko Teatr: Teatr Narodowy w Warszawie
Data publikacji: środa, 20.09.2023
Ocena: 10/10
Szykowałem się do tej recenzji od dawna i wciąż przekładałem ją na później. Ale czas wreszcie nadszedł - oto kilka(dziesiąt) zdań na temat mojego absolutnie ulubionego spektaklu ostatniego czasu czyli "Baron Münchhausen dla dorosłych" w reżyserii i spod pióra Macieja Wojtyszki, który grany jest (spektakl, nie pan Maciej) w Teatrze Narodowym w Warszawie.
Dość powiedzieć, że jeszcze nigdy po żadnym spektaklu nie przesyłałem reżyserowi (znalezionemu na Facebooku) gratulacji i krótkiej pospektaklowej refleksji. Bo temat jest dla mnie ważny - na ile nasze opowieści nas kreują, na ile żyjemy dzięki mitom, na ile są one nośnikiem nie tylko kultury, ale wszelkiej cywilizacji. Czy opowieść sama w sobie ma moc sprawczą? Czy to, czego nie ma jest mniej warte od tego, co jest? I co to w ogóle znaczy, że sny są mniej prawdziwe od rzeczywistości? To rozważanie filozoficzne, które przebija ze spektaklu, ale jeśli dla kogoś to szukanie dziury w całym, jeśli ktoś jest racjonalny do bólu (swojego bądź otoczenia) to i tak znajdzie tu coś dla siebie. Bo to bardzo zabawna opowieść o szaleństwie, w którym jest metoda.
Ale może po kolei. Jak czytamy w opisie spektaklu "Baron von Münchhausen żył w XVIII wieku i opowiadał o sobie niestworzone historie, przez co wszedł do literatury jako postać na pół fantastyczna, na pół realna. Do dziś nie wiadomo, co sam o sobie zmyślił, a co mu przypisano; stał się symbolem kolorowego blagierstwa". W sztuce zestarzał się, ale z radością wspomina swoją młodość i zastanawia się, co może przekazać swoim dzieciom, dla których rodowe nazwisko zdaje się być sporym obciążeniem. W których mitach jest ziarno prawdy i jak je odnaleźć? I czy takim mitem da się żyć, czy z takiego mitu da się żyć. Sądząc po stanie rezydencji (znakomita scenografia Wojciecha Stefaniaka) czasy świetności dawno za baronem. Ale jednak ten strój, ta klasa. To niedopuszczanie do siebie myśli o końcu. Nie warto brać świata zupełnie serio, choć żeby dojść do takiego wniosku trzeba się sporo nazastanawiać i popełnić wiele głupstw.
Żeby ta cała opowieść wybrzmiała, żeby było zabawnie i mądrze potrzebni byli wielcy aktorzy i po takich też sięgnięto. W roli tytułowej brawurowy Jan Englert idealnie równoważący szaleństwo i młodzieńczą werwę z chwilami cichego wyciszenia człowieka, który przeszedł wszystko. Niezwykle oddaną żonę cudownie kreuje Ewa Wiśniewska, a jej piosenka grana na klawesynie wywołuje prawdziwy, ciepły uśmiech. Znakomity jest debiutujący na scenie Narodowego Ireneusz Czop (spokojnie - trzeba na niego poczekać aż do II aktu, ale warto). To prawdziwy czarny charakter, taki bez żadnego zniuansowania. Zbudować taką rolę, która będzie jednocześnie groźna i niegroteskowa - wielka to sztuka. Jego skrzypiące buty, tekst o "wku…jącym humorku" i moment duszenia Huberta Paszkiewicza oraz przewracania krzesła z Janem Englertem zapamiętam na długo. Wielkie, wielkie brawa!
Na osobną pochwałę zasługuje znakomity 10-latek Mikołaj Wachowski, jako wnuk tytułowego barona. Jego rozmowy z dziadkiem są cudownie wzruszające, a młody adept aktorskiego rzemiosła stanowczo umie grać. Zdarzały mi się spektakle, gdzie dziecięcy aktor rozwalał napięcie w spektaklu (nawet nie mając zbyt wiele do zagrania, by wspomnieć chociażby moją wizytę w Teatrze Muzycznym w Łodzi) czy filmie. Jakoś z tymi castingami wciąż mamy problem. Dobrze więc, że są takie szczęśliwe wyjątki. Nawiasem mówiąc - byłem pewny, że to peruka, a to zupełnie naturalna fryzura młodego gentelmana.
Bardzo dobrzy są też aktorzy grający dzieci barona - Hubert Paszkiewicz (zwłaszcza) oraz Patrycja Soliman. Nie odstaje też, choć ma chyba najmniej o zagrania Grzegorz Kwiecień. Mam jednak z jego wątkiem niejaki scenariuszowy problem, bowiem jego przemiana wydaje mi się po prostu niewiarygodna. Być może akt pierwszy od drugiego powinien dzielić miesiąc? Wówczas chyba miałoby to więcej sensu. Ale egzamin z przynależności do rodziny zdaje na koniec znakomicie.
Spektakl odbiera się wspaniale dzięki przestrzeni - Scena przy Wierzbowej daje możliwość właściwie być częścią akcji, mieć aktorów na wyciągnięcie ręki. Choć nie ma żadnej interakcji z publicznością czujemy się żywą częścią opowieści. I to na pewno też jeden z powodów dla którego absolutnie pokochałem ten spektakl. I za scenę z ptaszkiem, co miał czerwony brzuszek. I za znakomite zakończenie. Wizyta w teatrze po prostu obowiązkowa!
A jeszcze na marginesie - jeśli kogoś ta okołofilozoficzna dysputa wokół mitu ciekawi polecam też film o Baronie w reżyserii Terrego Gilliama z 1988 roku. Nawet jeśli trochę brzydko zestarzały się niektóre efekty, to sama metahistoria jest wspaniała. Polecam też uwielbianą przeze mnie "Wielką rybę" Tima Burtona, poruszającą podobne tematy.
Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐❤️/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: Nie