Diabły
Reżyseria: Maja Kleczewska Teatr: Teatr Polski w Bielsku-Białej
Data publikacji: niedziela, 13.10.2024
Ocena: 4/10
Recenzja spektaklu "Diabły" w reżyserii Mai Kleczewskiej w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Możecie mi zarzucić, że się nie znam na poważnym teatrze robionym przez wielkich autorów (no cóż - dyplomowanych recenzentów mamy sporo - chcących intelektualny wywód, muszę do nich odesłać), albo że moja wiara i religijne przekonania sprawiają, iż nie umiem przyjąć i docenić tego dzieła. Ale moim zdaniem jest po prostu słaby i choć przeczytałem i usłyszałem sporo zachwytów, zupełnie mnie one nie przekonują.
Przedstawienie - wg scenariusza, którego autorem obok reżyserki jest Grzegorz Niziołek - opowiada o historii z XVII-wiecznej Francji, gdzie w klasztorze miało dojść do serii opętań zakonnic. Na stosie, po procesie inkwizycyjnym, spłonął wówczas proboszcz miejscowej parafii Grandier, a przez kolejne lata odbywały się publiczne egzorcyzmy gromadzące tłumy. Historia ta - pozwolę sobie na cytat za stroną teatru - "inspirowała i wciąż inspiruje artystów: Aldousa Huxleya (powieść "Diabły z Loudun"), Kena Russela (film "Diabły"), Krzysztofa Pendereckiego (pierwsza opera kompozytora "Diabły z Loudun"), Jarosława Iwaszkiewicza (opowiadanie "Matka Joanna od Aniołów"), wreszcie Jerzego Kawalerowicza, który to opowiadanie zekranizował. Dla Mai Kleczewskiej XVII - wieczna historia jest pretekstem do współczesnej opowieści o fanatyzmie religijnym, masowej histerii, nienawiści, walce politycznej i tragedii ludzkiej".
I rzeczywiście wszystkie te kwestie są tutaj poruszone. Jest jeszcze siła kobiet, splot religii z polityką, bunt przeciwko Kościołowi i wierze, obsesje i frustracje seksualne. Tylko wszystko to składa się na dzieło mało przejrzyste i przede wszystkim dość oczywiste w swoim wydźwięku, zmierzające do z góry utartych założeń. A przez to przekonujące jedynie przekonanych i nie zapraszające do dialogu ani głębszej refleksji.
Mamy w spektaklu współczesny kostium (a nawet polskie akcenty, jak łańcuch z orłem na piersi sędziego), z drugiej - obrzędy liturgiczne są w części głoszone po łacinie. To w ogóle dziwny miszmasz językowy i trudno w tej kwestii doszukać się konsekwencji i logiki. Wiem, że spektakl nie jest podręcznikiem do liturgiki, mam świadomość artystycznego wydźwięku, ale skoro posługujemy się np. dokładnym tekstem mszalnym, to może warto by dziejące się wokół tego obrzędy miały jakiś sens, i albo były artystyczną interpretacją (w całkowitym przetworzeniu i oderwaniu), albo niech będą wierne stanowi faktycznemu. Nie czepiałbym się nawet złotej, a nie fioletowej stuły, użytej w scenie spowiedzi. Ale kardynał odprawiający Mszę św. w czasie konsekracji i Komunii w mitrze (czyli tym wysokim nakryciu głowy biskupa) wygląda po prostu nielogicznie (zresztą stojąc w tej mitrze i kapie na procesie sądowym także). Podobnie jak dwaj księża, stojący obok niego podczas Mszy w komżach i stułach, ale nie klękający na podniesieniu. Picie z kielicha także nie odbywa się zaraz po konsekracji…
Zaczynam od nieścisłości, bo wynotowałem ich sobie sporo. Nie są może wielkim problemem, ale pokazują niezrozumienie i nieznajomość Kościoła. Powiedział kiedyś jakiś kapłan, że on też nie wierzy w takiego Boga, w którego nie wierzą ateiści. I ten dziwnoobrzędowy Kościół też z katolickim wiele wspólnego nie ma, podobnie jak z zakonnicami te pokazane w spektaklu. Co tu jest dziełem diabła, co wmówieniem, co obsesją? Te pytania byłyby ciekawe, gdyby pozwolono im lepiej wybrzmieć i nie zagłuszono ich epatowaniem wulgarnością w inscenizowaniu czy parodiowaniu katolickich obrzędów. Po co litanie do -przepraszam, że zacytuję - świętego ch…. i świętego kut…? Po co w scenie otwierającej zakonnica stoi na ołtarzu pod krzyżem, po co sceny rozwiązłości, masturbacji i symulacje seksu sióstr przy ołtarzu? Po co podstawowym narzędziem egzorcysty jest kastet, nie mówiąc o koniecznym zaglądaniu zakonnicy między nogi? Spektakl może szokować, być brutalny, nawet wulgarny, może atakować moje poglądy i przekonania wytrącając mnie ze strefy komfortu. Ale chciałbym, bym czuł, że robi to po coś, że opowieść zrodziła się z autentycznych wątpliwości, a nie gotowych tez (pisałem o tym chwaląc też niełatwy do zniesienia dla katolika spektakl "Jak nie zabiłem swojego ojca…").
Spektakl - chcąc dopowiedzieć do historii tezę - ucieka w teologiczne rozważania przemielone już przez wieki (skąd w świecie zło, czy Bóg nie mógłby go powstrzymać), albo w naprawdę tanią publicystykę. Tak, słyszymy w spektaklu opowieść o sprawach z Drobina, Sosnowca i Dąbrowy Górniczej - przykłady niemoralnych zachowań kleru. Jest i pedofilia duchownych, jest odwieczny problem braterstwa kleru z władzą. To wszystko prawda i nie zamierzam ani tych faktów negować, ani twierdzić, że - cytując znanego mema - "po co o tym mówić, to niedobra jest". Dobrze, że się o tym mówi, dobrze, że wychodzi to na wierzch, tylko jeśli dzieje się to w teatrze, to oczekiwałbym czegoś więcej, niż wplecenie w publicystyczny wywód i projekcja z wycinka, nawet dużego, nawet ogromnego, na całość w dodatku bez wrażliwości, bez odpowiedzi, ba - bez nawet jakichś nowych, ważnych pytań.
Tym, co wyszło Mai Kleczewskiej najlepiej, jest prowadzenie aktorów, którzy wznieśli się na autentyczne wyżyny aktorstwa. Głęboki głos Oriany Soiki jako Matki Joanny, jej ból, jej siłę, jej emocje zapamiętam na długo, podobnie jak przenikający i bolesny cynizm Tomasza Lorka. Świetny był Przemysław Kosiński jako Grandier. Spektakl zainteresował mnie tak naprawdę tuż przed antraktem, w jakiejś 50. minucie, kiedy mieliśmy świetną scenę spotkania tych dwóch aktorów. Te kameralne odsłony, rozmowy Matki Joanny z kapłanami (także w II akcie z Mateuszem Trojanowskim cudownie i uroczo bezradnym), podobały mi się dużo bardziej niż histeryczne opętania czy egzorcyzmy. Jeszcze słowa uznania dla Macieja Kuliga, który nieco zbyt szarżując w I akcie (choć momentami naprawdę i autentycznie miał w oczach ogień) w II bardzo subtelnie kreuje swojego obłąkanego, samozwańczego papieża.
Doceniam również znakomite operowanie przestrzenią i grę świateł przenoszącą nas to w głąb sceny, do kościoła, to oddzielone ekranami proscenium, gdzie rozgrywały się pozostałe sceny. Wrażenie robi wyważona scenografia Zbigniewa Libery. Do tego mądre wykorzystanie przestrzeni (orchestrion z barem czy loża, która stała się amboną) oraz projekcje, czasem z wykorzystaniem kamery. Kościelna muzyka organowa też dobrze budowała klimat, choć chyba momentami była zbyt oczywista. I zupełnie rozumiem sensu transowej i dość długiej sceny z II aktu…
Ale przede wszystkim nie rozumiem, co chciano powiedzieć o historii sprzed wieków i jej rzutowaniu na dzisiejszy Kościół w Polsce. Szkoda, bo dobry i odważny dialog oraz próba zrozumienia potrzebne są obu stronom okołokościelnych sporów.
Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: TAK
Recenzja wideo niebawem.