JAROSŁAW CISZEK

Bękarty Bernadetty

Reżyseria: Gabriel Gietzky     Teatr: Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego w Katowicach
Data publikacji: czwartek, 22.05.2025

Ocena:   8/10

Bękarty Bernadetty

Mówiąc szczerze, nie pamiętałem tej historii, choć powinienem. Niemal 20 lat temu wyszło na jaw, że w zabrzańskim ośrodku sióstr boromeuszek, gdzie trafiała tzw. trudna młodzież i dzieci odbierane rodzicom, dochodzi do przemocy (w tym seksualnej) na niewyobrażalną skalę. Przemocy rówieśniczej, ale także dokonywanej za zgodą i – o zgrozo – przez samych przełożonych. Wszystko to działo się przez lata przy milczącej zgodzie dorosłych, którzy nie chcieli zauważyć problemu. A kolejne życiorysy tych, którzy i tak łatwo nie mieli, były brutalnie łamane.

Próbą pokazania i rozliczenia tej historii jest spektakl "Bękarty Bernadetty" (imię zakonnicy będącej przez lata dyrektorką ośrodka) grany w Teatrze Śląskim w Katowicach i będący dyplomem tamtejszej trzyletniej szkoły aktorskiej. Autorką tekstu jest Katarzyna Błaszczyńska, a spektakl wyreżyserował Gabriel Gietzky. Nie oszczędzał on młodych aktorów. Spektakl to emocjonalna rzeźnia, w dodatku wypełniona skomplikowanymi i wymagającymi fizycznie działaniami. Nie oszczędza się też aktorów, bo choć ciężko mówić o epatowaniu przemocą, to jednak dowiadujemy się więcej, niż byśmy chcieli. To historia, o której chciałoby się zapomnieć, a wiedza, że wydarzyło się to naprawdę, w dodatku stosunkowo blisko i niedawno uwiera.

I wybaczcie, że dopiero w trzecim akapicie pojawi się pochwała – spektakl jest znakomity. Właściwie przez większość czasu miałem wrażenie perfekcyjnego operowania zarówno scenami zbiorowymi, jak i indywidualnymi (czy raczej dwu-trzyosobowymi). Znakomite są piosenki (świetnie śpiewa je Klaudia Jagiełło), wspaniała choreografia (odpowiada za nią Szymon Michlewicz Sowa), wrażenie przygnębienia potęguje scenografia Kingi Grzywacz. Sprawdzają się wreszcie znakomicie młodzi aktorzy obsadzeni w podwójnych rolach. Każdy z nich (poza wspomnianą Klaudią) jest bowiem zarówno wychowankiem z jakąś indywidualną, trudną historią, jak i dorosłym – sprawcą przemocy lub lekarzem, pielęgniarką, psychologiem, nauczycielem, który nie zareagował na czas. Najprostszy z możliwych jest wprowadzony sposób rozróżniania postaci – dorośli mają zawieszone lub trzymane w rękach niewielkie tabliczki, wskazujące kim są. Umowność tego zabiegu porządkuje nam świat, a jednocześnie nie odziera historii z brutalnej szczerości.

Warto wymienić tych młodych ludzi, którzy – mam nadzieję – już niedługo będą brylować na polskich scenach. Chyba najbardziej jako zawstydzony młodzian, nieco nieporadnie uwodzący koleżankę, zapadł mi w pamięć Konrad Szajnowski. Niesamowite jak bardzo oddał tę postać słowem, mimiką i postawą ciała. Uwagę zwracali na siebie Łukasz Stryczek (przez długi czas zastanawiałem się, skąd go kojarzę i wreszcie przypomniałem sobie, że kilka lat temu widziałem go jako Wierchowieńskiego w "Biesach" Teatru Gniewinni w Krakowie), Zofia Michalec, Wiktoria Trojanowska i Wiktoria Urbaniec. Bardzo dobrze sprawdzili się też Igriana Bartoszek (choć niepotrzebnie kazano jej jako dziennikarce tak bardzo krzyczeć), Mikołaj Dumanowski, Karolina Janiak i Katarzyna Kowalska, Kacper Matusik, Karina Ochnik oraz Maciej Siwy.

Aktorzy wykazali się nie tylko talentem, ale też doskonałą kondycją i umiejętnością pracy zespołowej. Nie miałem wrażenia, że oglądam spektakl dyplomowy, lecz pełnoprawne przedstawienie.

Problemem tego trwającego 1 h 45 min. spektaklu jest wielość zakończeń. To znaczy kilku następujących po sobie scen, z których każda mogłaby za zakończenie uchodzić. Spokojnie mogłoby to teatralne spotkanie zakończyć się sceną z maskami (byłby to mocny akcent, wprowadzone wcześniej i nie wykorzystane ani przedtem, ani potem, stają się niejasnym rekwizytem), następnie (piękną skądinąd) sceną z zapalniczkami, potem sceną na proscenium. I o ile trzy wymienione warte są zachowania niezależnie od miejsca w spektaklu, to ostatni dialog filozoficzny, a po nim powtarzane przez wszystkich słowa zdają mi się po prostu zbędne i nieco tanie. Szkoda tego spektaklu dla takich rozwiązań, bo wypełniony świetnym tekstem i pomysłowymi obrazami (jak czerpanie powietrza, prześcieradła i wiele innych) na końcu traci impet i żegna się z nami nie u szczytu, lecz w smętnej i ckliwej dogrywce.

Warto powiedzieć i pochwalić jeszcze jedno – historia, która stała się kanwą spektaklu jest znakomitą okazją, by uderzyć w Kościół i religię, by starać się pokazać, że przemocowe mechanizmy są normalne i sankcjonowane w całym katolicyzmie, a przynajmniej w żeńskich zakonach. Tutaj jednak pokazano nam prawdę o krzywdzicielach i ofiarach bez próby wyciągania z tego daleko idących wniosków, bez oskarżeń instytucjonalnych i nadużyć, szanując inteligencję widza i pozwalając każdemu wyciągnąć swoje wnioski. A jednocześnie zmuszając do rachunku sumienia i odpowiedzi na pytania ile razy milczeliśmy w sytuacji, gdy powinniśmy krzyczeć, ile razy zaniedbaliśmy pomoc wobec kogoś, komu mogliśmy przypuszczać, że dzieje się krzywda, ile razy nie daliśmy wiary w czyjeś słowa, narażając go tym samym na trwanie zła.

Spektakl jest trudny i mówi o trudnych tematach (przeznaczony jest dla widzów pełnoletnich), ale myślę, że każdy powinien się z nim zmierzyć. Warto wybrać się na Scenę w Malarni Teatru Śląskiego i oglądać początek scenicznej drogi kolejnego aktorskiego pokolenia nagradzając owacjami tak dobry, mądry, głęboki i trudny start.

Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: trochę tak


Recenzja wideo:


Galeria: