Don Kichot
Reżyseria: Jakub Roszkowski Teatr: Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego w Katowicach
Data publikacji: niedziela, 04.02.2024
Ocena: 7/10
"Don Kichot" w Teatrze Śląskim (scena kameralna) w adaptacji i reżyserii Jakuba Roszkowskiego - oto kolejna sztuka, której recenzję mam przyjemność Wam przedstawić.
Pisałem już wielokrotnie, że bliskie mi są opowieści o marzycielach i marzeniach, historie z pogranicza jawy i snu, rzeczywistości i baśni. Opowieści niesłychane, w których jednak możemy się przejrzeć z naszą skrzeczącą pospolitością. "Don Kichot" wydaje się znakomitym materiałem literackim do takiej podróży, zaś Jakub Roszkowski, który kilka lat wcześniej zrealizował w Teatrze Śląskim świetny "Potop", mógł zagwarantować nowe odczytanie klasycznej historii. Czy się udało? Moim zdaniem najwyżej połowicznie.
Pierwszym wrażeniem po wejściu na scenę kameralną Teatru Śląskiego jest sterylność. Białe, szpitalne wnętrza, łóżka z białą pościelą dopełnione białymi kitlami, które rozdają widzom wpuszczający na widownię bileterzy (za scenografię odpowiada Mirek Kaczmarek). Wita nas grający lekarza Wiesław Sławik, traktując jak studentów i zapraszając do nauki oraz współodczuwania. Nawet jeśli - jak podkreśla w swoim monologu Sławik - nie jest to oddział dla psychicznie i nerwowo chorych, a geriatryczny, to osadzenie powieści o szaleńcu na szpitalnym oddziale wydaje się mało oryginalnym pomysłem. Z monologu lekarza dowiadujemy się, że tym, co trapi ludzi najbardziej jest samotność - "Jesteśmy jak Biuro rzeczy znalezionych, których nikt nie znajduje" mówi nam lekarz dodając, że trafi tu każdy z nas. Ponura diagnoza, dobrze napisana, jednak także stosunkowo mało odkrywcza. Tym bardziej, że temat samotności nie wraca w dalszej części spektaklu.
Właściwą akcję otwiera dość długie, choć zadziwiająco wciągające i angażujące "misterium" szpitalnej codzienności. Wypada znakomicie i świetnie buduje nam relacje między bohaterami. W naturalistycznych, nierzadko bolesnych scenach (zresztą we wszystkich później także) znakomicie sprawdzają się aktorzy Teatru Śląskiego. Choć w roli tytułowej widzimy Grzegorza Przybyła, emocje widzów kradnie (zwłaszcza w finale) jego córka (w rzeczywistości i w spektaklu) - znakomita Aleksandra Przybył oraz wspaniały Marcin Gaweł - irytujący pacjent, który za chwilę przeistoczy się w Sancho Pansę. Poza wspomnianym już Wiesławem Sławikiem w obsadzie mamy jeszcze Annę Kadulską, jako pielęgniarkę. Scenę kończy zniknięcie bohatera, granego przez Grzegorza Przybyła, który odtąd przeistacza się w błędnego rycerza smętnego oblicza. Moment tego "przeistoczenia" wydaje mi się najsłabszym punktem. Najsłabszym, bo poprowadzonym bez uzasadnienia w treści spektaklu. Z czym więc mamy tutaj do czynienia? Snem? Ucieczką? Rodzajem szpitalnej terapii i psychodramy (jak na przykład w kultowym filmie "Wyspa tajemnic")? Nie zadowala mnie odpowiedź, że widz ma się domyślić czy być wdzięcznym, za szerokie pole interpretacji, bowiem tym wytrychem można uzasadnić każdą fabularną czy reżyserską fanaberię, choć oczywiście spektakl nie musi odpowiadać na wszystkie pytania.
Same sceny z właściwym Don Kichotem usadzonym np. na wózku inwalidzkim i atakującym stojakiem na kroplówkę podsufitowy wentylator wyglądają dobrze, podobnie jak wyjęte z koszmarów nierealne postaci objawiające się bohaterowi (czyli jednak sen?). Świetne są detale, np buty na obcasie które przy popychaniu przez Sancho Pansę wózka wydają niemal koński stukot. Kolejny raz widzimy tu znakomite aktorstwo, aktorzy mają okazję sprawdzić się także wokalnie (urzekał mnie zwłaszcza śpiew Anny Kadulskiej). Rolę Sancho Pansy przejmuje w pewnym momencie córka bohatera (więc jednak psychodrama?). I o ile Aleksandra Przybył w początkowych i końcowych scenach jawi się jako najjaśniejsza gwiazda spektaklu, o tyle jej wykrzykiwane udawanie chłopskiej maniery działało na mnie irytująco (wina reżysera, nie aktorki). Przeżywane przygody i spotkania także nie prowadzą nas do jakiejś reinterpretacji czy uwspółcześnienia mitu wykreowanej ponad 400 lat temu przez Cervantesa postaci. Mam też sporą wątpliwość, czy naprawdę potrzebowaliśmy aż tyle okołoseksualnych aluzji w owszem, zabawnej, ale jednak przesadzonej scenie z małpą.
"Wybrałem wolność - może pokraczną i śmieszną, ale wolność" - powie pod koniec spektaklu Don Kichot wracając do roli pacjenta. I znowu mamy świetne, bolesne, długie, ale znakomite misterium codzienności, które okazuje się być bardziej fascynujące niż przygody błędnego rycerza. Padają mądre słowa, jest wiele wzruszenia.
Niewielkie zmiany dramaturgiczne wyszłyby spektaklowi na dobre. Ze znakomitym aktorstwem, ciekawymi rozwiązaniami w plastyce i reżyserii spektakl miałby szansę stać się jeszcze lepszą metaforą naszej codzienności i lustrem, które nawet jeśli jest krzywe, to pokazuje coś trudno chwytnego z codzienności. Pozostaje niedosyt.
Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: raczej tak