JAROSŁAW CISZEK

Tkocze

Reżyseria: Maja Kleczewska     Teatr: Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego w Katowicach
Data publikacji: środa, 19.02.2025

Ocena:   9/10

Tkocze

Szedłem na ten spektakl, by utwierdzić się w tym, że nie lubię spektakli Mai Kleczewskiej i nie mam z nimi po drodze (po dotychczasowych "Łaskawych" oraz "Diabłach", które nie przypadły mi do gustu). I co? I zupełnie nieoczekiwanie zachwyciłem się! "Tkocze" w Teatrze Śląskim w Katowicach to spektakl, który naprawdę warto zobaczyć.

Wielkie dzieło niemieckiego noblisty Gerharta Hauptmanna (bardzo zresztą ciekawej postaci - polecam muzeum w jego domu rodzinnym w Jeleniej Górze-Jagniątkowie) opisuje XIX-wieczną historię buntu dolnośląskich tkaczy, domagających się poprawy warunków życia i rozpoczynających rewolucję, która stała się symbolicznym zarzewiem późniejszej Wiosny Ludów. Mamy więc wielkie dzieło kultury (w dodatku w nowym przekładzie na język śląski, autorstwa Mirosława Syniawy), uznaną i nagradzaną reżyserkę oraz znakomity zespół śląskiej sceny, a do tego jeszcze znakomitą historię w tle, bo oto dochodzi do skutku premiera, która miała się odbyć już 70 lat temu, jednak próby w 1954 roku zostały przerwane (oficjalnie z powodu choroby aktora, nieoficjalnie przez ingerencję cenzury).

W nieoczywisty sposób rozkłada Kleczewska akcenty i chyba to jest tu najciekawsze. Bo z jednej strony to zderzenie pogardzanej nędzy z nieuprawnionym uprzywilejowaniem panujących (w tym przypadku ekonomicznie), z drugiej strony powtarzana po wielokroć, ale wciąż warta przypomnienia diagnoza, że rewolucja rozlewa się w sposób niedający się zatrzymać, staje się obłąkańcza, szalona, nieprzewidywalna i żywiąca się krwią. Zduszana zbyt długo nienawiść - by zacytować Szymborską - "lekko bierze wysokie przeszkody" by "skoczyć, dopaść". "Niezła i sprawiedliwość na początek. Potem już pędzi sama" - pisała noblistka i dokładnie to tutaj widzimy. Widzimy w wersji mocno uwspółcześnionej, choć czy dziś w III RP, mimo ekonomicznych problemów i rozwarstwienia, wizja takiej rebelii jest możliwa?

Zastanawiałem się (także wobec zarzutów, że powody i geneza buntu nie są tu pokazane dokładnie), czy prezentowana tu bieda nie jest zbyt komiczna, groteskowa? Choćby w tym wywołującym śmiech zawodzeniu Grażyny Bułki. Ale może właśnie nie przede wszystkim z biedy, a z użalania się nad sobą bierze się rewolucja? Nie z tego, że nie ma co włożyć do garnka i trzeba poświęcić swojego psa, by zjeść trochę mięsa, a z obficie podlewanego wódką marazmu i poczucia beznadziei, której wystarczy iskra. Bo wszak - jak mówi w niezwykle interesującym monologu Grażyna Bułka - nie chodzi tyle o bogactwo własne, co cieszenie się z biedy innych i bycie ponad nich.

Dostaje się też zresztą światowym autorytetom pomagania - łagodne szpilki wbijane są w papieża, Bila Gatesa i Bono, ale możemy też posłuchać o winie za biedę Ronaldo, Beckhama i tych, którzy… nie dojadają obiadów. W całej tej nieoczywistości tkwi siła, choć na jej tle prowadzony rewolucyjny bunt jest wyrazisty aż nazbyt. Aż nazbyt jest obrzydliwy i unurzany we krwi, która zdaje się niczego nie zmywać, a przede wszystkim nie rozwiązywać. Aż nazbyt jest głośny w pirotechnicznych wybuchach.

Na wielką pochwałę zasługuje scenografia Justyny Łagowskiej, podkreślająca wymownie przestrzeń akcji - zniszczone mieszkanie robotników wyjeżdżające z orkiestronu, położone wysoko mieszkanie właściciela fabryki. A między nimi zakład pracy (a w zasadzie miejsce rozliczeń) i bar. Część scen jest powielonych na ekranie w formie projekcji na żywo - dzięki pracy kamery możemy obserwować w detalach co dzieje się w głębi sceny i przyglądać się mimice aktorów (na marginesie - technologia na szczęście poszła bardzo do przodu. Przed laty na tej samej scenie podobny zabieg wykorzystano w "Hamlecie", ale przez drobne opóźnienie usta aktorów nie zgrywały się z ich głosem, co było ogromnie frustrujące. Na szczęście tym razem jest idealnie, a operator z zimną precyzją pokazuje nam szczegóły tego, co się dzieje).

Nieco gorzej wypadają moim zdaniem projekcje tworzone - co widać i chyba ma być widać - za pomocą sztucznej inteligencji. W pierwszej scenie mamy siedzących na scenie aktorów, nad nimi projekcję, a nad nią ekran z tłumaczeniem ze śląskiego na polski (przy niektórych słowach i zwrotach może być przydatne nawet dla znających "godkę", choć większość powinna być zrozumiana bez problemu dla wszystkich na podstawie kontekstu i emocji). Nie da się skupić na tych trzech rzeczach jednocześnie, a projekcje nas nie opuszczają (potem pojawiają się na telewizorze, co akurat jest mniej przytłaczające). Nie przypadło mi do gustu to rozwiązanie, wydaje mi się że postawienie na obraz na żywo z kamery było wystarczające.

Powiedzieć, że obsada Teatru Śląskiego znów wypadła znakomicie, to nic nie powiedzieć. To absolutnie zachwycający swoją energią zespół. Sceny zbiorowe są wspaniałe, a indywidualne popisy trafiają w punkt. Chyba najbardziej zapadnie mi w pamięć mówiąca do kamery Barbara Lubos, której twarz pojawiła się nad chowającym się w kanale orkiestrowym trackim mieszkaniem. Nie zawodzi jak zawsze wspomniana już Grażyna Bułka, chłopski upór cudownie wygrywa każdym gestem i grymasem Dariusz Chojnacki, a Michała Piotrowskiego jako inicjującego rebelię Moritza porównać mogę chyba jedynie do Jokera w wykonaniu Heatha Ledgera. To czysty obłęd, narkotyczne szaleństwo, upajanie się swoją rolą już od sceny, gdy czyta piosenkę buntujących się. Świetni są także Aleksandra Bernatek, Marcin Gaweł i Grzegorz Przybył oraz cała reszta tkackiej ekipy.

Na drugim biegunie mamy mówiących nie po śląsku, lecz po polsku fabrykantów i osoby awansujące do tej wyższej kasty, na czele z Mateuszem Znanieckim (który nawet po śmierci ma sporo do powiedzenia na temat stosunków społecznych). Pochwała należy się Pawłowi Kempie i przejmującej jako żona Dreissingera Katerynie Vasiukovej.

Przez spektakl, który trwa ponad dwie godziny, ale zupełnie się dłuży (na zegarek pierwszy raz zerknąłem po 1,5h), prowadzi nas muzyka Cezarego Duchnowskiego. Aż do finału, a w zasadzie finałów, bo spektakl - co akurat zaletą nie było - kończy się jakby w kilku ratach i dwoma mocnymi akcentami muzycznymi z choreografią Maćko Prusaka.

Nawet jeśli spektakl zawodzi oczekiwania liczących na pogłębioną genezę i studium rozwoju zachowań, prowadzących do buntu, a także jeśli pewne rozwiązania (głównie uwspółcześniające) wydają się nieco wątpliwe, to jednak wciąż oglądamy na scenie kawał znakomicie poprowadzonego i zagranego teatru, który warto obejrzeć. I proszę się nie bać bariery językowej - nie powinna stanowić problemu, bo skala emocji rozsadzająca scenę jest uniwersalna oraz ponadczasowa. I w gruncie rzeczy o to chodzi.

Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: Raczej TAK


Recenzja wideo:


Galeria: