Empuzjon
Reżyseria: Robert Talarczyk Teatr: Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego w Katowicach
Data publikacji: piątek, 15.09.2023
Ocena: 6/10
Trochę zwlekałem z recenzją, ale oto macie – moje intelektualne boje z "Empuzjonem" w reżyserii Roberta Talarczyka w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach (koprodukcja teatrgalerii STUDIO w Warszawie i wrocławskiego Instytutu Grotowskiego).
To teatralna adaptacja pierwszej po otrzymaniu literackiego Nobla powieści Olgi Tokarczuk. I może najpierw dwa słowa o noblistce. Bo z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że znałem i zachwycałem się jej twórczością jeszcze przed Noblem (o którym zresztą dowiedziałem się będąc na weselu z SMSa od przyjaciela Jakuba, który cytując genialny monolog Bronisława Maja "Pani Lola" napisał mi "Jagusia, flaszkę a żywo – Nobla my dostali"). Uwielbiałem "Prawiek", zachwyciłem się "Biegunami", podobało mi się "Prowadź swój pług przez kości umarłych" (z dość udaną adaptacją filmową "Pokot") oraz "Gra na wielu bębenkach", a wciąż noszę w sobie niektóre z "Opowiadań bizarnych". Koszmarnie wspominam jedynie lekturę przesadnie długich "Ksiąg Jakubowych". Gdzie w tej skali plasuje się "Empuzjon"? Pewnie gdzieś w połowie. W książce zachwycał mnie przede wszystkim świetny język autorki, wspaniały dar przedstawiania świata, plastyczność opisu. Fabuła zdawała się być dla tego jedynie pretekstem. Choć trzeba przyznać – książka miała klimat.
Tego klimatu nie można też odmówić spektaklowi. Największa w tym zasługa strony plastycznej – wzbogaconej projekcjami scenografii, świateł i kostiumów, za które odpowiada Katarzyna Borkowska oraz muzycznej (kompozycje Wojciecha Kilara). Także Robert Talarczyk udowadnia, że wciąż ma pomysły na niebagatelne inscenizacje, na świetne operowanie umownością przestrzeni i symbolem. Cóż jednak z tego, skoro oparty na dość przeciętnej (jak na Tokarczuk) powieści spektakl jawi się jako jeszcze bardziej przeciętny, przegadany i przewidywalny. Choć być może nie dało się z tego materiału zrobić adaptacji lepszej. Po prostu. Nie przekonują mnie zachwyty większości krytyków i nie zapiszę się do chóru zachwyconych.
Nastrój grozy, nastrój zagadki kryminalnej (czy aby na pewno samobójcza śmierć Opitzowej i tajemnicze, powtarzające się śmierci mężczyzn w listopadzie), nastrój wątpliwości wokół tożsamości głównego bohatera (dość przewidywalny), ale jeszcze bardziej (i to już takie proste nie jest) co on zrobi z tą tożsamością (powtarzające się w powieści i stale przedłużające się wizyty w pokoju Opitzowej) – wszystko to w spektaklu otrzymujemy jedynie powierzchownie. Dostajemy za to sporo mizoginistycznej refleksji o wyższości mężczyzn, którymi obficie przesycone są karty powieści. I dość ciekawy wykład o sztuce, jej czytaniu oraz pejzażu, który zabija. Najbardziej wiernie oddany jest unoszący się w powietrzu nastrój śmierci, końca, naznaczenie cierpiących na gruźlicę pacjentów sanatorium wyrokiem. Problemem wydaje się po prostu inna materia artystycznego tworzywa. Bardziej straszne od tego, co widzimy, jest to co niedopowiedziane. Dlatego właśnie pisałem, że może po prostu nie dało się tej powieści zainscenizować lepiej. Blado wypada zwłaszcza przedostatnia scena (przed dopisanym wątkiem połączenia losów bohatera z bohaterem "Czarodziejskiej Góry" Manna, którego – przyznaje się bez bicia – nie zrozumiałem. Braki w znajomości fundamentalnych dzieł literackich dają się we znaki…). Powiem więcej – tu ta przedfinałowa scena wydała mi się wręcz kuriozalna. Marsz, pochód, taniec śmierci, danse macabre przejmująco opisany w powieści zniknął i został unieważniony. Szkoda mi tej sceny i powieściowego przejścia od niej do codzienności – po prostu.
Kilka słów o aktorach: Michał Piotrowski jako Mieczysław Wojnicz jest znakomity, bardzo podobali mi się też powściągliwi Marcin Gaweł jako Wilhelm Opitz i Wiesław Sławik jako doktor Semperweiß. Trochę za mało do zagrania ma znakomity Mateusz Smoliński jako Thilo, zaś pozostali aktorzy-pacjenci w ogóle wydają się jedynie tłem akcji. Stapiają się i zacierają się ich charaktery. Stają – intrygującą, ale jednak – masą. Znowu muszę odłączyć się od zachwyconego chóru krytyków, gdyż zupełnie nie przekonał mnie Mateusz Znaniecki w kobiecych rolach Klary (nie ważne żywej czy martwej) i empuzy. To nie jego wina – wydaje mi się po prostu, że jego nadmiernie częste pojawianie się rozbiło emocjonalnie scenę finałową zetknięcia z Wojniczem i było monotonne.
Straciliśmy też ciekawe studium odkrywania siebie przez Wojnicza, choć dobrze, że pojawiła się postać jego ojca (Artur Święs w projekcjach).
Mam nadzieję, że uda mi się odwiedzić podwałbrzyskie Sokołowsko, czyli powieściowy Görbersdorf. Bo Tokarczuk osadzając tam akcję (a w zasadzie czyniąc to miejsce równorzędnym bohaterem) znowu wyciągnęła ciekawą kartę z historii. Dobrze, że takie miejsca dostają dodatkową szansę na popularyzację. Dobrze wreszcie, że znowu teatr i polska literatura podają sobie rękę (nawet jeśli ten uścisk nie wychodzi idealnie). Mając do wyboru – lepiej przeczytać książkę. Choć pewnie po jej lekturze jakieś empuzy wyciągną Was do teatru. I nawet, jeśli się nie zachwycicie coś w Was zostanie. Tak – ten spektakl przy wszystkich swoich niedoskonałościach jednak zostaje pod powiekami. Zresztą – sami zobaczcie i oceńcie czy mam rację.
Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: Tak