JAROSŁAW CISZEK

Ślub

Reżyseria: Radosław Rychcik     Teatr: Teatr Zagłębia w Sosnowcu
Data publikacji: piątek, 13.10.2023

Ocena:   5/10

Ślub

A więc czas na recenzję "Ślubu" Witolda Gombrowicza w reżyserii Radosława Rychcika w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu.

Dobrze, że do wielu teatrów bilety trzeba kupować wcześniej - wszak świadczy to o powodzeniu teatru i sztuki. Jednak tym razem wszystko wspięło się na jeszcze wyższy poziom, bo bilety na sosnowiecki "Ślub" miałem wykupione już... w 2020 roku. W covidowym szale zaplanowana wówczas premiera została przesunięta o kilka miesięcy, a że na secie okołopremierowym zjawić się nie mogłem, przyszło mi na nieczęsto grany spektakl czekać 3 lata.

Nie tytułuję swoich recenzji, ale tę mógłbym zatytułować słowami piosenki Ewy Bem "Wyszłam za mąż, zaraz wracam". Bo inscenizacja, którą otrzymaliśmy w Sosnowcu, to spektakl w galopie. Dość powiedzieć, że słynna wersja "Ślubu" z Teatru Starego w nagraniu dla Teatru Telewizji trwała 2 h 45 min (swoją drogą bardzo polecam - nagranie dostępne w serwisach VOD TVP), zaś schodzący niebawem z afisza spektakl Teatru Narodowego w Warszawie (wliczając dwie przerwy) trwa 3,5 h. Radosław Rychcik proponuje nam bryk z Gombrowicza w 1 h 15 min. Wycina wątki, teksty i postaci. Generalnie nie miałbym wiele przeciwko temu - zwykle narzekam na zbyt długie spektakle i jestem orędownikiem skrótu. Mniejszy problem miałem z tym, co znika; zdecydowanie większy z tym, że to, co zostaje, jest rozpędzone jak karuzela. Dziwny, oniryczny świat, jawiący się w dramacie Henrykowi, nie daje tu szans na zastanowienie, a nagromadzenie wypluwanego tekstu nie pozwala pomyśleć nad jego znaczeniem. Trochę w myśl "szybko, szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu". Problem w tym, że przesłanie płynące ze "Ślubu" bez sensu nie jest, a jego aktualność nieco się w tym galopie zaciera. Dlatego z ulgą witamy wszystkie momenty zatrzymania, np. znakomitą scenę "pojedynku", jaki Henryk toczy sam ze sobą, oraz może nieco zbyt dryfującą w stronę jawnego homoseksualizmu głównego bohatera scenę jego "tańca" z Władziem.

Podobała mi się współgrająca z mądrze zaprojektowanym światłem scenografia - stacja benzynowa na odludziu nadaje spektaklowi ciekawy, realistyczny ton. Pojawiła się też znana nam ostatnio kartka "Awaria dystrybutora" - sprawdziłem na zdjęciach, czy to proroctwo, czy dodane nawiązanie do obecnych czasów. Okazało się, że to drugie, ale przez ten brak paliwa miejsce staje się jeszcze bardziej złowieszcze. Jak przestrzeń, której nie da się opuścić, choć została już opuszczona i zapomniana przez Boga i ludzi. Ciekawa jest warstwa muzyczno-dźwiękowa, choć jej natężenie zmusza aktorów do używania mikroportów, co konsekwentnie piętnuję jako niepotrzebne w teatrze dramatycznym i wprowadzające więcej szkody niż pożytku.

Spektakl jeszcze bardziej niż oryginalny dramat opiera się na sile aktorstwa głównego bohatera, który w zasadzie ze sceny nie schodzi. Michał Bałaga miał piekielnie trudne zadanie i jeśli nie do końca udawało mu się utrzymać moją uwagę, to tylko przez narzucony przez reżysera galop, z jakim musi brnąć od monologu do monologu, powodując w nas zwyczajny przesyt. Trzeba mu przyznać, że robi co może, by uwiarygodnić swoją postać i świat, jaki kreuje wraz z międzyludzkimi relacjami. Podobała mi się Maria Bieńkowska jako Matka, za to wielkim rozczarowaniem był dla mnie Andrzej Dopierała jako Ojciec. Nie wiem, czy bełkotliwy sposób wypowiadania tekstów, które momentami trudno było zrozumieć, był zabiegiem reżyserskim czy wyrazem gorszej formy tego świetnego aktora Teatru Śląskiego, ale na pewno utrudniało to odbiór, w roli zaś brakowało ciekawych momentów. Ciekawy i jak zwykle znakomity był za to Grzegorz Kwas jako Pijak. Jego rola odarta została z ekspresji, przez co postać jawi się jeszcze bardziej demonicznie.  Zupełnie nie podobał mi się Władzio w interpretacji Tomasza Kocuja. Nie rozumiem, dlaczego usztywniono tę postać (dodatkowo podkreślając to garniturem), nie rozumiem jej nadęcia i tekstów wygłaszanych śmiertelnie poważnym tonem, rodem z poetyckich wieczornic (gdy w opozycji do mówiącego sztucznie Henryka powinien być uosobieniem naturalności). Relacje tej dwójki przyjaciół są zupełnie niewiarygodne. Niewiele do zagrania mają Mania i Biskup Pandulf.

Podsumowując - nie jest to spektakl zły. Sądzę jednak, że dla tych, którzy chcą się z Gombrowiczem nad czymś zastanowić, czy pośmiać z przebiegle napisanego tekstu spektakl będzie zbytnim galopem. A młodzieży czy ogólnie mniej cierpliwym, którym skrót miał zapewne ułatwić odbiór dzieła, nie przyda się to na wiele, gdyż tempo komplikuje i nie pozwala łatwo przyjąć tego, co zostało.

Aż chciałoby się zakończyć pointą "Ferdydurke" - "Koniec i bomba, a kto czytał (i oglądał spektakl) ten trąba".

Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐/10
Spektakl dla widzów wprawionych teatralnie: Nie


Recenzja wideo:


Galeria: