Wspólnota mieszkaniowa
Reżyseria: Lena Frankiewicz Teatr: Wrocławski Teatr Współczesny im. M. i E. Wiercińskich
Data publikacji: poniedziałek, 05.05.2025
Ocena: 8/10
Poczucie humoru to sprawa bardzo indywidualna - niemożliwe jest utrafić w gust wszystkich. Tym nie mniej "Wspólnota mieszkaniowa" we Wrocławskim Teatrze Współczesnym w mój gust trafiła całkowicie - przez niespełna dwie godziny uśmiech niemal nie schodził mi z twarzy, a czas płynął szybko, bez chęci spoglądania na zegarek.
Właśnie tego przede wszystkim oczekuję od komedii - nie zanoszenia się śmiechem z kolejnych gagów, ale lekkości, która przez cały czas będzie utrzymywała mnie w dobrym nastroju. Oczywiście wybuchy śmiechu też mi się przydarzały dość często (mój ulubiony żart to chyba ten z tonerem), co tym lepiej świadczy zarówno o materiale, jak i inscenizacji.
Przede wszystkim nie jest to farsa. Na te od lat mam już uczulenie tak silne, że gdy w dekoracji widzę więcej niż dwoje drzwi, instynktownie robię się spięty. Tutaj na szczęście drzwi były jedne (drugie wyjście znajdowało się na końcu ustawionych w tle schodów).
Trafiamy na zebranie tytułowej wspólnoty, gromadzącej - jak to w bloku - lokatorów w różnym wieku, z różnymi doświadczeniami, emocjami i charakterami. Kto choć raz uczestniczył w takim wydarzeniu (ja miałem okazję) wie, że niektóre przedstawione - i wydawałoby się absurdalne - sytuacje wcale dalekie od prawdy nie są. Bo przecież (niezależnie jak widać od narodowości) gdzie 10 osób tam 12 zdań, a niektórzy są oporni na racjonalne argumenty, inni z kolei zgadzają się ze wszystkim dla zasady (lub przeciwnie). Ludzkość to skomplikowane zbiorowisko indywiduów, których ten tekst trafnie portretuje.
Bohaterów mamy tutaj spory tłumek i każdy jest jakiś, każdy mniej lub bardziej przerysowany (choć nie każdy ma równą szansę zaistnienia). Warto podkreślić, że aktorom udaje się cały czas utrzymać dynamikę relacji w tle - nikt ani na chwilę nie wypada z roli i poza tym, co dzieje się na planie pierwszym, cała reszta składu "ogrywa tło" z dużym zaangażowaniem. Dzięki temu autentycznie ciekawiły mnie losy tych postaci i ich zależności, a pomimo groteskowego charakteru scen, zachowano pewien autentyzm.
Zresztą im mniej było groteski, tym lepiej oglądało mi się tę historię. Nagłe gonitwy wokół stołu, scena porodowa (bardziej zresztą przypominająca egzorcyzmy) czy wreszcie przedfinałowa bijatyka nazbyt rozbijały fabułę i moim zdaniem były po prostu zbędne. Na szczęście ten spektakl nie rozpędza się brnąc od komediowego realizmu w stronę absurdu - raczej spaceruje granicą pomiędzy nimi, od czasu do czasu stawiając nogę to po jednej, to po drugiej stronie (czasem tylko zachwiewając się niepotrzebnie i dosypując zbyt dużo absurdu i niebezpiecznie sięgając po stylistykę farsową).
Autorem tekstu jest Czech Jiří Havelka i choć problemy są uniwersalne i w pełni zrozumiałe aż szkoda, że nie zdecydowano się na przeniesienie akcji do Polski i obdarzenie bohaterów polskimi nazwiskami (szczególnie zasadne wydaje się to w kontekście waluty, bo przynajmniej ja nie umiałem wyzbyć się potrzeby przeliczania pojawiających się w tekście koron na złotówki, by wiedzieć, o jakich kwotach mówimy). Tekst spektaklu płynie warto i potoczyście, w czym zapewne spora zasługa tłumacza Michała Sieczkowskiego. Podobała mi się boazeryjna scenografia Michała Dracza, choć nie rozumiem sensu niektórych zmian świateł, pomimo zachowanej jedności miejsca i czasu akcji.
Reżyserująca spektakl Lena Frankiewicz bardzo wprawnie wprowadziła choreograficzne elementy odrealniające niektóre sceny (od momentu otwarcia, ale i później synchronicznie odwracające się głowy czy scena z przelewaną z termosu wodą stają się miłym, teatralnym akcentem). Znakomicie poprowadziła także aktorów. Kto podobał mi się najbardziej? Grono jest spore - Anna Kieca jako przewodnicząca wspólnoty zdaje się ostoją realizmu i sensowności. Wiarygodnie, zwłaszcza w końcowym monologu wypada Miłosz Pietruski w roli jej męża. Wielką klasę pokazali starsi aktorzy wrocławskiej sceny Maciej Tomaszewski i Irena Rybicka (sprzeciw tego pierwszego wobec jednej z inwestycji był tak duży, że bardzo liczyłem na ujawnienie jakiejś pikantnej historii dającej do niego powód). Świetnie, że Mariusz Bąkowski jako młody gej nie uciekał w stereotypowe granie takiej postaci i - mając do zagrania całkiem spore spektrum emocji - wywiązał się z roli świetnie. Znakomicie wypadli także Krzysztof Boczkowski i Krzysztof Zych z przyklejonymi do twarzy uśmiechami jako nieznani szerzej spadkobiercy jednego z mieszkań czyli Čermákowie. Wzruszał mnie i bawił Tadeusz Ratuszniak jako podstarzały maminsynek, a choć wielokrotnie ocierał się o parodię, a jego postać była skreślona dość grubą kreską, mimo wszystko oglądało się go dobrze. Najmniej przypadła mi do gustu nazbyt przerysowana rola zasłaniającej się procedurami statutu pani Roubíčkovej w wykonaniu Beaty Rakowskiej. W spektaklu występują jeszcze Anna Błaut, Lina Wosik, Rafał Cieluch, Maciej Kowalczyk oraz Jan Węglowski.
Nie objawia ten spektakl nowych prawd o świecie i ludziach, raczej pokazuje nam to, co już wiemy i może stanowić ponowienie gogolowskiej refleksji "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!". Bawiłem się znakomicie, więc dziękując Teatrowi Współczesnemu we Wrocławiu za zaproszenie, polecam Wam tę historię serdecznie!
Ocena spektaklu: ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐/10